Przede wszystkim trzeba wyraźnie powiedzieć: wszystkie dane makro były fatalne. Inflacja w cenach produkcji (PPI) wzrosła zdecydowanie mocniej niż tego oczekiwano. Jednak, że w skali roku inflacja PPI była bardzo zbliżona do prognoz. Miara główna wzrosła o 7,4 proc. (oczekiwano wzrostu o o 7,5 proc.), a inflacja bazowa do 2,2 procent (takie też były prognozy). Dodatkowo obniżył wartość tego raportu Donald Kohn, wiceprzewodniczący Fed twierdząc, że spowolnienie gospodarcze i kryzys rynku finansowego są większym zagrożeniem dla gospodarki niż inflacja, która z czasem zmaleje (uważam, że w tym ostatnim się myli). Fatalne były też dane z rynku nieruchomości. Raport Case-Shiller o cenach domów pokazał, że spadły one w czwartym kwartale zeszłego roku o 8,9 procent (najmocniej od 20 lat). Gwałtownie spadł też indeks zaufania konsumentów Conference Board. Oczekiwano, że spadnie z poziomu 87,9 do 83 pkt., a tymczasem spadł najmocniej od uderzenia huraganu Katrina – do poziomu 75 pkt. (najniższy poziom od 5 lat). Wniosek jest prosty: nastroje Amerykanów gwałtownie się pogarszają, a jeśli konsument się wszystkiego boi to przecież nie wydaje pieniędzy na byle co i stara się oszczędzać. Nie tego potrzebuje w tej chwili gospodarka USA.
Bardzo logicznie zareagował na takie dane rynek walutowy. Kurs EUR/USD gwałtownie wzrósł ustanawiając rekordu wszech czasów i przełamując górne ograniczenie trzymiesięcznego kanału trendu bocznego. Następny przystanek kurs EUR/USD miałby (tak mówi analiza techniczna) dopiero na poziomie o 10 procent wyższym. Wynikiem osłabienia dolara było zakończenie dnia na rynku ropy, gdzie cena baryłki po raz pierwszy zakończyła dzień powyżej 100 USD. To wszystko było proste i w miarę logiczne. Wchodzimy teraz na rynek akcji, gdzie już tak łatwo nie będzie. Przed sesją raporty kwartalne opublikowały Office Depot, Home Depot i Target. Były bardzo słabe, słabsze od oczekiwań. Na domiar złego Home Depot i Target obniżyły prognozy. Było to potwierdzenie tego, co widzieliśmy w raporcie Conference Board – konsument amerykański zaczyna ograniczać wydatki. Słabe wyniki opublikował też El Paso. Taniały również akcje Google, bo odwiedzający jego strony rzadziej „klikali” w reklamy.
Kursy spadały, ale co z tego? Indeksy dynamicznie rosły. Można powiedzieć, że rynek był w euforii. Cóż takiego dostał obóz byków, że niedźwiedzie uciekały w popłochu? Otóż IBM podniósł prognozy i podwyższył prognozę roczną i zapowiedział wykupienie własnych akcji za 15 mld USD i to podobno doprowadziło do eksplozji optymizmu. Poza tym agencja ratingowa Moody’s poszła drogą, którą w poniedziałek pokazała Standard&Poor’s i potwierdziła rating MBIA (ubezpieczyciel obligacji). Poza tym drożały akcje w sektorze paliwowym. Przypominam, że wtedy, kiedy tydzień temu ropa uderzyła o 100 USD gracze się przestraszyli – we wtorek droga ropa pomagała bykom. I to wszystko. Nie radziłbym wierzyć, że szaleńcze zakupy akcji na szerokim rynku były spowodowane informacjami z IBM. Zawsze przypominam, że jedna, nawet duża spółka nie zmienia koniunktury na tak dużych giełdach. Gracze amerykańscy aż tak głupi nie są, żeby kupować akcje tylko dlatego, że IBM ze swoją specyficzną produkcją ma się lepiej. Jeśli nie to, to jaki był powód wzrostów?
Początek dała obrona rynku po zeszłotygodniowych danych o wzroście inflacji CPI. Wtedy to dwa razy pojawił się dziwny popyt, który niektórzy tłumaczyli automatycznymi zleceniami kupna. Potem była dziwna sesja piątkowa, kiedy to indeksy chciały się wyłamać dołem a informacja CNBC odwróciła trend. W końcu, w poniedziałek, pod pretekstem podniesienia ratingu dla MBIA i Ambac indeksy wzrosły lekceważąc wszystko i generując wstępny sygnał kupna. Niejeden obserwator rynku powie, że jest on manipulowany i może mieć rację. Ważne jest jednak co innego. Podczas tych kilku sesji w rynek wbudowano przekonanie, że wszystkie złe informacje są już zawarte w cenach akcji, więc należy już je kupować pod raj, który nas czeka w drugiej połowie roku. Oczekiwałem czegoś takiego, ale raczej na wiosnę. Cóż, widać zaczęło się wcześniej.
Zachowanie naszego rynku akcji było we wtorek dziwaczne (najgorsza giełda w Europie), chociaż zdecydowanie bardziej logiczne niż to, co widzimy od kilku dni na rynkach amerykańskich. Najwyraźniej nasze fundusze nie wierzą w powrót do wielotygodniowych wzrostów i czekają na wypalenie się ruchu powrotnego w USA i na całym świecie przy okazji sprzedając akcje. Teoretycznie mają rację, ale jeśli się mylą i na świecie rozpoczął się już zapowiadany przeze mnie wiosenno – letni wzrost to w końcu przegrają, bo nasz rynek zawsze w końcu dołącza do peletonu.
Na razie mamy sytuację, w której jeszcze kolejny spadek doprowadzi do wygenerowania sygnału sprzedaży. Z tego wynika, że byki powinny doprowadzić do wzrostu indeksów. Wydawałoby się, że nie można tak pisać skoro nie zna się na przykład danych z USA, czy wypowiedzi Bena Bernanke, ale jeśli założy się, że dane maro nic już nie znaczą, a rynki przed wypowiedziami Bernanke zachowają optymizm to znaczy, że nasze byki mają dużą szansę na podniesienie indeksów.
