W II kwartale nasza gospodarka urosła o 1,1 proc. w skali roku, gdy pozostałe kraje Europy zanotowały pokaźne spadki. Czy rzeczywiście Polska dobrze sobie radzi z kryzysem?
Polska, jako chyba jedyny kraj Europy, ma szansę uniknąć recesji. Złożyło się na to kilka czynników. Zaczynając od tych obiektywnych, niezależnych od nas, musimy pamiętać, że my jesteśmy dużo większą gospodarką niż litewska, czeska czy węgierska, a w związku z tym mniej zależymy od wstrząsów zewnętrznych.
Co jeszcze spowodowało, że inni toną, a nasza gospodarka utrzymuje się wciąż na powierzchni?
Uniknęliśmy również nadmiernego boomu kredytowego, który wystąpił w innych krajach. A to z kolei wiąże się z faktem, że polityka pieniężna Narodowego Banku Polskiego do 2007 roku była raczej ostrożna. I właśnie dzięki temu nie było u nas zaciągania kredytów na potęgę. Uniknęliśmy więc poważnych konsekwencji,bo to, co za szybko rośnie, później bardzo szybko spada.
Jednak z drugiej strony musimy myśleć nie tylko o bieżącym roku, ale patrzeć na sytuację w kraju w dłuższej perspektywie. I dopiero wtedy widzimy, że przed nami pojawiają się ogromne problemy, z którymi musimy się zmierzyć.
Jakie problemy są obecnie najgroźniejsze dla polskiej gospodarki?
Przede wszystkim dziura budżetowa. Deficyt budżetowy zaplanowano w przyszłym roku na poziomie 52 mld zł. Szybko rosnący dług publiczny nie jest dobry dla rozwoju gospodarki.
Każdy wie, że wynika on z nadmiernego wzrostu i poziomu wydatków budżetowych. A to z kolei ma swoje źródło w złych ustawach wprowadzanych w latach 2005-2007. Dziura budżetowa, na której skupia się teraz uwaga społeczeństwa, wzięła się właśnie z tej radosnej, wręcz oportunistycznej, twórczości legislacyjnej, która psuła nasze finanse.
Jakie ustawy ma Pan na myśli?
Po pierwsze te, które odkręcały plan zaproponowany przez wicepremiera Jerzego Hausera i powodowały szybki wzrost wydatków. A po drugie przyjęto regulacje, które dodatkowo pogarszały stan finansów naszego państwa. Jako przykład można wymienić ogromne ulgi prorodzinne, które rodzinom nic nie dają, a na pewno nie pomagają w rozwoju gospodarki, czy słynne becikowe. Skutki tego psucia finansów naszego państwa nie były od razu widoczne, ale doszły do głosu, gdy gospodarka światowa spowolniła i wraz z nią tempo wzrostu polskiej gospodarki. Morał z tego taki, że należy wybierać takich ludzi do parlamentu, którzy nie szkodzą na dłuższą metę. Wydatki budżetu są dziś tak ogromne, że nie dość, że prowadzą do bardzo wysokich podatków, to jednocześnie państwo zadłuża się i rośnie dług publiczny.
Wygląda na to, że jedyną receptą powinny być cięcia wydatków.
Nazwę to inaczej – trzeba wreszcie zaprzestać marnotrawienia publicznych pieniędzy. Niestety tam, gdzie brakuje pieniędzy, tam jest marnotrawstwo. Nie mówmy więc o cięciu wydatków, ale o cięciu marnotrawstwa.
A jak Pan ocenia politykę prywatyzacyjną obecnego rządu? Minister skarbu Aleksander Grad zapowiedział sprzedaż udziałów w państwowych przedsiębiorstwach aż za 37 mld zł do końca 2010 roku. Cała Polska jednak z niepokojem obserwuje fiasko sprzedaży stoczni.
Wyniki Aleksandra Grada, ministra Skarbu Państwa, w tej kwestii są mierne. Powiedzmy sobie szczerze, że niewiele udało mu się do tej pory sprywatyzować. Część prywatyzacji polegała na sprzedaży jednych przedsiębiorstw państwowych drugim przedsiębiorstwom państwowym. Do pewnego stopnia można to zrozumieć, bo w kryzysie prywatyzuje się inaczej niż w normalnych warunkach.
Więc może poczekać z prywatyzacją, aż kryzys się skończy?
Szybka prywatyzacja leży w interesie kraju i przedsiębiorców. Jeśli się ją odwleka, to firmy dłużej pozostają w orbicie polityki, a to nie jest dla nich korzystne. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto podnieść prywatyzację z tego marnego poziomu. Im więcej przychodów nam przyniesie, tym mniej trzeba zaciągnąć długu publicznego. Jest to niezmiernie ważne, zwłaszcza w kontekście wspomnianej wcześniej dziury budżetowej.