„Internetowy mBank zrezygnował z pięćdziesięciogroszowej opłaty za przelew, ale jednocześnie zlikwidował oprocentowanie eKonta, które wynosiło 0,7 proc. Klient nie zapłaci więc za przelanie pieniędzy, ale na swoich oszczędnościach nic już nie zarobi. ING Bank Śląski w styczniu wprowadził darmowe konto internetowe. Za wpłatę czy wypłatę gotówki bank kasuje jednak od klienta aż 9 złotych. Trzy tygodnie później podwyższył też opłaty posiadaczom kont tradycyjnych. Miesięcznie z 6 do 7 złotych.”, wylicza gazeta.
„Banki zarabiają również na dodatkowych opłatach. W tym przypadku oferty mają drugie dno. Banki przekonują na przykład o konieczności ubezpieczenia kart kredytowych, a gdy w końcu klient się na to zdecyduje, łatwo jest podwyższyć cenę tej usługi. Millennium podwyższył na przykład opłatę za ubezpieczenie karty kredytowej z prawie 3 do blisko 4 zł, a MultiBank z 1 do 2 zł. Dodatkowe dobrowolne ubezpieczenie do wybranych kart kredytowych wprowadził też PKO BP Pakiet kosztuje 4 złote.”, czytamy.
Banki w tych praktykach nie widzą nic złego. „- Takie zachowania są popularne na całym świecie” – uważa mec. Jerzy Bańka ze Związku Banków Polskich. Przekonuje, że różnicowanie cen to zagrania marketingowe. „- Każdy bank chce pokazać, że różni się od innych,
że jest tańszy, lepszy, szybszy” – dodaje. „- Niczego nie ma za darmo” – nie owija w bawełnę. Dlatego, aby uniknąć nieporozumień, każdy klient powinien obserwować to, co się dzieje na rynku.
Ekonomiści nie są jednak tak pobłażliwi. Twierdzą, że polskie banki ciągle nie liczą się z klientem. Głównie z powodu braku konkurencji. „- Polski rynek bankowy jest zasiedziały, ciągle daleko nam do Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych” – ocenia Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha.
Więcej na ten temat w „Dzienniku”.