Oburzeni, a raczej należałoby powiedzieć: odrzuceni stanowią modny ostatnio ruch społeczny. Nie pojawili się znikąd, oni zawsze byli – osoby, które z różnych względów czują się wyobcowane. Dziś występują w nowej dla siebie roli recenzentów sektora bankowego.
Reakcja na kryzys osób protestujących w Nowym Jorku, Barcelonie czy Warszawie wydaje się naturalna i uzasadniona. Podniósł się głos protestu, gniew ludu szukający winnych błędów i współczesnych problemów społecznych. W tej walce i dyskusji o niej umyka jednak jeden szczegół. Otóż w bankach są przecież pieniądze nie tylko najbogatszych i bankowców.
Oszczędności tworzą w największej części przeciętne gospodarstwa domowe. Poziom koncentracji kapitału w większości krajów jest dziś dużo bardziej egalitarny niż za czasów prosperity Rockefellera czy w przedrewolucyjnej Francji. Dziś najbogatsi tego świata dość hojnie dzielą się fortunami z biedniejszymi, oczywiście według własnych reguł. I tu może tkwić sedno problemu.
Protestujący podnoszą kwestię nierównego podziału dóbr we współczesnej gospodarce. Domagają się bardziej sprawiedliwego podziału, większej dostępności do mieszkania, lepszych warunków życia. To pragnienie jest zupełnie naturalne i nie ma w tym nic dziwnego. Ciekawy jest natomiast sposób, w jaki proponują robić to oburzeni. Domagają się oni zwiększania roli państwa w podziale dóbr nie rozumiejąc, że właśnie taka pożywka dla populizmu doprowadziła do obecnego kryzysu fiskalnego.
Grecja, na której testuje się przyszłość zadłużonego świata, pokazuje, jak nadmierna opiekuńczość i pobłażanie mogą zwieść na manowce kraj, który teoretycznie powinien być jednym z najbardziej konkurencyjnych na europejskim rynku. Można powiedzieć, że to świadomy wybór Greków, za który dziś po prostu trzeba będzie zapłacić. Zapłacą banki pieniędzmi swoich klientów, akcjonariuszy i państw, czyli tak naprawdę swoich klientów, którzy jednocześnie są przecież podatnikami.
Kiedyś ruchy społeczne były sposobem na odnowę – wystarczy wskazać Polskę sprzed kilkunastu lat. W państwach tak zwanego dobrobytu ten mechanizm wydaje się nie działać. Oburzeni oburzają się, nie zastanawiają się jednak, jak poprawić swoje szanse na rozwój lub nie chcą podejmować wysiłku zmiany. Nie do końca nawet są w stanie zdefiniować swoje oczekiwania, bo to duży kłopot, oni tylko chcą, żeby było lepiej. Ale czy wiedzą, co oznacza owo lepiej?
Dla protestującej oburzonej studentki filozofii w Warszawie „lepiej” to dobra praca po studiach i szansa na kredyt na mieszkanie, oczywiście dla niej. Trzeba przyznać, że to dość racjonalne oczekiwania jak na studentkę filozofii. Ale ktoś powiedział też, że jest to postawa wręcz roszczeniowa, bo studentka nie zadała sobie trudu, aby znaleźć własną drogę do sukcesu w życiu. Droga do realizacji tych oczekiwań, z całym szacunkiem dla filozofów, powinna być raczej w ławach politechniki lub uniwersytetu ekonomicznego, a nie na studiach filozoficznych, po których od zawsze trudno o pracę. Co gorsza, przez to szukanie drogi na skróty oburzona studentka jest bliższa mentalności negatywnych bohaterów rynków, niż jej się wydaje – nie bez powodu powstał fanklub Jerome’a Kerviela.
Przypomina się Kant w wersji Brechta: trzy rzeczy napełniają moje serce wciąż nowym i wciąż rosnącym podziwem i szacunkiem – niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie, a przede wszystkim trabant w moim garażu. Każdy ma prawo do wybrania sobie życia, przekonanie jednak, że to ktoś coś zrobi za nas, może być zwodnicze.
Gorzej, jeśli taki zdawałoby się niewinny relatywizm staje się powszechnie obowiązującą normą. Przykład grecki dobitnie pokazuje, w jaki sposób wadliwe mechanizmy ekonomiczne przyczyniły się do ekspansji bierności i populizmu. Rachunek wystawiony za taką politykę będzie spłacony nie tylko przez banki, ale przede wszystkim przez ich klientów i to w całej Europie.
dr Bogusław Półtorak
Źródło: PR News