Wtorek był kolejnym dniem, gdy po jednej stronie stał rozsądek na rynku długu, a po drugiej nadzieja na rynku akcji. Wygląda jakby dwa gatunki inwestorów zupełnie odmiennie oceniały wydarzenia w Rzymie.
Podczas głosowania nad sprawozdaniem z wykonania zeszłorocznego budżetu koalicja Silvio Berlsuconiego zebrała tylko 308 głosów w 630-miejscowej izbie niższej parlamentu. Oznacza to, że premier Włoch utracił większość parlamentarną i kraj czekają przyspieszone wybory. Berlusconi potwierdził tę informację, obiecując dymisję po przegłosowaniu pakietu ustaw oszczędnościowych.
Pod wpływem tej wiadomości nasiliła się wyprzedaż włoskich obligacji skarbowych. Rentowność papierów 10-letnich wzrosła do rekordowego poziomu 6,77%. Taki koszt obsługi długu może wpędzić w bankructwo największego dłużnika w Europie. Strach na rynku długu jest jak najbardziej uzasadniony, bo wiarygodność Italii stoi pod znakiem zapytania.
Umiarkowanie negatywnie reagowały główne giełdy w Europie, które po przegranym głosowaniu znacząco zmniejszyły skalę wcześniejszych wzrostów. Początkowo pesymizm wziął górę także w Nowym Jorku, gdzie trzy główne indeksy znalazły się pod kreską.
Ale w drugiej części amerykańskiej sesji pojawił się w mojej ocenie bardzo naiwny optymizm. Na Wall Street pojawiły się głosy, że odejście „nieefektywnego” Berlusconiego utoruje drogę reformatorom i wyprowadzi Włochy znad finansowej krawędzi. Tyle że na horyzoncie nie widać polityka, który potrafiłby wstrząsnąć najbardziej powolną gospodarką Europy.
W grę jednak wchodził drugi, bardzo poważny czynnik, o którym ostatnio niewiele się mówi. Amerykańskie spółki wciąż są w stanie wypełniać prognozy analityków i w trzecim kwartale na ogół nie rozczarowują zyskami – przewyższając nawet rezultaty osiągnięte pod koniec 2007 roku, przy wskaźniku C/Z na razie zdecydowanie niższym.
Źródło: Bankier.pl