Mimo najszczerszych chęci nie da się zaciągnąć kredytu hipotecznego saute. No dobrze, może się da, ale zdarza się to niezwykle rzadko. Bank wprawdzie nie może zabronić klientowi rezygnacji z dodatkowych produktów i usług, ale sposoby jakich używa by „zachęcić” klienta do ich zakupu bywają bardzo przewrotne.
Jednym z najpopularniejszych produktów dodatkowych jest rachunek osobisty. Deklaracja otwarcia i co więcej przekazywania nań swoich dochodów może spowodować np. obniżenie marży, jednorazowych prowizji lub oprocentowania. Zdarza się jednak, że koszt prowadzenia takiego rachunku jest o niebo wyższy od poziomu akceptowanego przez klienta a wówczas jego prowadzenie jest w zasadzie fikcją. W takich sytuacjach klienci rezygnują z prowadzenia rachunku już po wskazanym w umowie okresie promocyjnym, a jeszcze w trakcie jego trwania używają go jedynie do wykonania jednego przelewu – na swoje stare konto, do którego zdążyli się już przyzwyczaić.
W opublikowanym dziś Monitorze Bankowym czytam, że spadła ostatnio liczba nowo otwieranych ROR-ów. Prezes Eugeniusz Śmiłowski (PENTOR Rerearch International) uważa jednak, że to przejściowe zjawisko. Zakładam, że ma rację, ponieważ Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich wiąże duże nadzieje ze wzrostem sprzedaży kredytów hipotecznych, a skoro te sprzedawane są w połączeniu z ROR-ami, to i tych zacznie przybywać.
Zagrywka pt. otwórz u nas rachunek osobisty, a my obniżymy ci marżę, jest oczywiście podyktowana koniecznością powiększenia liczby klientów. Bank w ten sposób łowi z rynku tych, którzy wprawdzie rachunki już mają, ale dla tańszego kredytu gotowi są zrobić wiele. Zyskuje na znaczeniu, może pochwalić się większą liczbą klientów, a odpowiednio prezentując dane, zapewnić akcjonariuszy, że dynamicznie się rozwija.
Klient poszukując korzystnego kredytu hipotecznego jest w klinczu. Podstawowe parametry kredytów z różnych banków da się porównać bez problemów: oprocentowanie, prowizja, marża, wysokość zaangażowania banku w transakcję itp. Trudności pojawiają się dopiero wtedy, gdy do kredytu bank dorzuca wisienki, czyli rachunki osobiste, oszczędnościowe, karty kredytowe, rozmaite ubezpieczenia (obowiązkowe i dobrowolne) czy w końcu limit kredytowy w rachunku ROR.
Konrad Droździński z Money Expert policzył, że jeśli bank obniży marżę o zaledwie 0,1 proc. kredytu na 250 tys., oszczędność miesięczna na racie kredytu wyniesie 18 zł, co w skali roku daje 216 zł. Jeśli zatem koszty związane z prowadzeniem rachunku ROR są niższe to nie ma problemu, ale jeśli nie? Droździński liczy dalej: – Jeżeli w PKO BP założymy konto i zdecydujemy się na kartę kredytową z limitem np. 500 zł, to nasze miesięczne oszczędności związane z ratą kredytu wyniosą już 33 zł. A ponieważ bank nie może nas zmusić do aktywnego korzystania z karty, więc możemy ją schować głęboko do szuflady i cieszyć się z zaoszczędzonej w ten sposób kwoty.
Innymi zachętami są ubezpieczenia, cały festiwal ubezpieczeń. Nie wszystkie są potrzebne bo nie wszystkie są „dopasowane do potrzeb klienta”. Klient prowadzący własną, świetnie prosperującą firmę, nie musi kupować ubezpieczenia od utraty pracy. Banki wymuszają jednak na klientach kupno wielu zbędnych polis, choć – tu punkt dla banków – część z nich jest rzeczywiście przydatnych, np. ubezpieczenie nieruchomości – choćby w kontekście ostatnich powodzi. W przypadku ubezpieczenia na życie takiego larum już nie ma. Wiele osób już takie ubezpieczenie posiada, a jeśli nie, warto przemyśleć wykupienie polisy na życie, chociażby z uwagi na współmałżonka i dzieci, które po śmierci ubezpieczonego zostaną z kredytem do spłacenia.
Dyskusyjne są już jednak ubezpieczenia od ryzyka utraty pracy. Czy leży ono w interesie klienta? Tak i nie. Wszystko zależy od charakteru jego pracy, stanu portfela, zawodu etc. Z całą pewnością jednak będzie ono dobrze widziane przez bank, z dwóch powodów. Po pierwsze może stanowić dodatkowy element zabezpieczenia spłaty kredytu (a zatem obniża ryzyko, czyli koszty banku) oraz jest źródłem przychodu ze sprzedaży polisy (bank występuje w takim wypadku w roli agenta ubezpieczeniowego i otrzymuje wynagrodzenie od każdej sprzedanej polisy ubezpieczeniowej).
Coraz więcej mówi się o konieczności oszczędzania, już nie tylko na emeryturę czy czarną godzinę, ale na mieszkanie. Związek Banków Polskich proponuje nawet rozwiązania systemowe mające zachęcać ludzi – przy pomocy np. ulg podatkowych, preferencyjnego oprocentowania oszczędności itp. – do oszczędzania na zakup mieszkania, a tym samym podnoszenia swojej zdolności i wiarygodności kredytowej.
Idea jest jak najbardziej słuszna. Warto jednak przypomnieć, że podobne rozwiązania były już w Polsce stosowane, bez powodzenia. Mam tu na myśli książeczki mieszkaniowe (relikt PRL-u), które w wolnej Polsce stały się symbolem wojny z systemem bankowym i państwem o oszczędzane przez lata pieniądze i obiecywane z tego tytułu premie gwarancyjne. Później pojawiły się równie nietrafione kasy mieszkaniowe i konta oszczędnościowe, które miały służyć systematycznemu oszczędzaniu na mieszkanie. Te też nie wypaliły, ponieważ ceny nieruchomości rosły w niebo szybciej niż wkłady na kontach, a kredyty mieszkaniowe (hipoteczne) nie były dość rozpowszechnione, głównie z uwagi na proceduralne i biurokratyczne kłody (na wpis do hipoteki czekało się niekiedy nawet po kilka lat).
Kibicuję zatem Krzysztofowi Pietraszkiewiczowi i pomysłom jakie z ramienia ZBP przedstawia rządowi, ale brakuje mi w nich wskazania konkretnych propozycji określających rodzaj i zakres preferencji dla systematycznie oszczędzających na mieszkanie Polaków.
Źródło: Gazeta Bankowa