Conrad Hilton (prekursor hotelarstwa sieciowego) zapytany podczas gali celebrującej jego karierę: „Co było najważniejszą lekcją, jaką dostał podczas swojej długiej i wspaniałej kariery?” bez chwili zastanowienia odpowiedział: „Pamiętać, żeby zawsze zasuwać zasłonę prysznicową od środkowej strony wanny”
Być może „płytka racjonalność” odgrywa jakąś rolę w ocenie wielu materiałów. I bierze się stąd, że część „ogólnej mniejszości” spośród tzw. głośnych komentatorów hołubi teksty nasączone danymi, porównaniami… bo wtedy można sobie „poanalizować” i jest konkretnie. Czy aby na pewno? Introwertyzm to nie choroba – wiemy już z tytułu jednej dobrej książki, a dobre teksty charakteryzują się tym, że ktoś dokonał obserwacji, potrafił ją zdefiniować, wyłuszczyć nowe, a tło tego wszystkiego można sobie dzięki netowi już samodzielnie sprawdzić. Chcę po raz kolejny zwrócić uwagę na człowieka, który „idzie do źródła” – zatem pod prąd. I, co dla mnie ważne, nie jest ofiarą „przypadku” jak większość karier, które obserwuję, lecz panem swojego losu. Mimo wielu przeciwności, jakie innych zapewne by już dawno pozamiatały w kąt…
W moim cyklu spod znaku PROJEKTU 21, który zaraz startuje, prezentuję od dłuższego czasu rozmowy z młodymi liderami, którzy – moim zdaniem – mają coś do powiedzenia. Po Piotrach Żabskim i Dziurze, po Marcinach, Maciągu i Maju – dziś czas na pierwszego Pawła, Pawła Rychlińskiego (lat 35), szefa oddziału MasterCard Polska, którego inicjały nie mają nic wspólnego z serwisem PR-News, co postaram się dziś wykazać.
Od lat obserwuję z bliska zmagania dwóch, w pewnym sensie skazanych na siebie, tytanów: Visa vs. MasterCard. Jako konsument korzystam z jednego i drugiego brandu. Realnie nie ma dla mnie znaczenia, kto jest lepszy, tańszy, szybszy – tylko z kim nie ma problemów. Zbyt dużo podróżuję, zbyt dużo mam na głowie. Nie mam ochoty ani czasu na problemy z kartami płatniczymi i już. Obydwie marki, poprzez nieliczne banki, mogą mi – i wielu podobnym sybarytom – to zaoferować. Ale ja nie o tym. Od czasu, gdy poznałem Pawła Rychlińskiego, minęło z grubsza 7 lat. Wtedy był jeszcze członkiem zarządu American Express Polska. Miał lat 28. Od początku swojej kariery miałem oko na młodych liderów, gdyż interesowało mnie, jak sobie z tym radzą? Z młodym wiekiem, z brakiem doświadczenia życiowego…
Sam miotałem się z tym problem, bo jako 21 letni – no, powiedzmy chłopak – wypracowałem awans kierowniczy. 4 lata później byłem w zarządzie spółki. Rok później objąłem funkcję prezesa. Sytuacja Pawła była bardzo podobna. Pionowy awans od handlowca do wiceprezesa. Podobną karierę w Polsce zrobiła między innymi Joanna Smolińska z Antalisa, z tym, że poszła dalej. Po funkcji prezesa zarządu została szefem całego regionu w koncernie. Paweł odszedł z Amexo i – z małym epizodem po drodze – chwilę potem trafił do biura MasterCard Polska. Nie jest specjalnie istotne, co tam zastał. Mnie interesuje, co z tym zrobił? I to w obliczu tak silnej konkurencji, jaką jest Visa? Jak sobie poradził, zważywszy, że większość jego partnerów w rozmowach to nierzadko starsi – i tym samym bardziej doświadczeni – prezesi banków i innych instytucji?
Niektórzy mówią, że gdyby był ładną kobietą, może byłoby mu łatwiej…
Robert Krool: Byłoby łatwiej?
Paweł Rychliński: Problemem nie jest płeć, wygląd, lecz to, że przez lata MasterCard miał odmienny model operacyjny, biznesowy. Ze stowarzyszenia przekształcił się w spółkę giełdową. Do tego ja nie byłem wcześniej szeroko znany mojej klienteli, musiałem więc budować wiarygodność od podstaw. W biurze zastałem 7 osób bardzo oddanych pracy, ale… W tej chwili zespół liczy 26 specjalistów, pracujących na kilku strategicznych i ponad 100 taktycznych projektach.
No to czy Visa ma łatwiej?
Nie chcę się odnosić do działań konkurencji, ale wiadomy jest fakt, że karty wydawane są na 3 do 5 lat, co oznacza, że nie widać szybkiego przełożenia podjętych działań na wynik. Jesteśmy uzależnieni od cyklu życia karty.
Od czego zacząłeś w MC?
Projekt, od którego zaczynałem, dotyczył zwiększania używalności kart – aby zwiększyć rentowność portfeli zarówno banków, jak i MasterCard. Wcześniej byliśmy organizacją stowarzyszającą banki. Do tego doszła jeszcze faza transformacji w spółkę giełdową… Zdefiniowanie nowego modelu biznesowego nie było również łatwe ze względu na konieczność zmiany w myśleniu.
Największe projekty i wyzwania, jakich się bałeś?
Zmiana optyki klientów. Od początku wiedziałem, jak wiele pracy przed nami, ale szybko zobaczyliśmy też konkretne efekty. Wiem też, że stale skaczemy przez coraz wyżej zawieszaną poprzeczkę, a to oznacza konieczność niezwykle starannego przygotowywania każdego biznesowego kroku. Dzięki temu w tej chwili MasterCard jest postrzegany jako lider w różnych tematach, takich jak płatności bezstykowe czy programy lojalnościowe.
Na chwilę obecną w czym upatrujesz przewagę nad np. Visą?
Nie chcę się porównywać z Visą. Jestem tu po to, by mówić w imieniu i z perspektywy MasterCard. Naszą siłę widzę w różnorodności specjalistów w zespole. Mam ludzi z branży telekomunikacyjnej, FMCG. Nie zamykamy się w branży bankowej, czy wręcz kartowej. Dzięki temu mamy szersze spojrzenie na biznes, bo karta nie jest w tej chwili głównym produktem. Może być elementem produktu czy programu płatniczego, bankowego, w tym strategii kredytowej czy depozytowej. Potrzebne jest jednak widzenie całego dużego obrazu i znajomość zachowań konsumenckich.
Od czego zaczynałeś swoją karierę w ogóle i kiedy?
Pierwszą prawdziwą pracę – chyba jak każdy student – podjąłem w wakacje, w hotelu Gołębiewski w Mikołajkach. Szybko zorientowałem się jednak, że pracując jako przewodnik mogę mieć dwa w jednym – ciekawsze zajęcie i większe pieniądze. Zaraz po wakacjach zapisałem się na kurs przewodników (pamiętam, że kosztował 600 złotych, czyli musiałem sporo zainwestować). W następne wakacje rozpocząłem pracę jako przewodnik dla niemieckich turystów w Polsce. Po pierwszej 10 dniowej opiece nad grupą zarobiłem prawie 2000 złotych – to była niezła stopa zwrotu…
Były jakieś plany? Czy raczej chwytałeś okazję i przekuwałeś w…?
Planów nie było. Wtedy dużo czasu spędzałem w Bibliotece Narodowej i widziałem, jacy ludzie za chwilę wejdą na rynek pracy – więc trzeba było nadrabiać straty. Byłem na 3. roku filologii germańskiej i wiedziałem, że z samym dyplomem filologa może być ciężko, że moja głowa nie będzie wystarczająco konkurencyjna. Dlatego też pod koniec studiów, jak wiele innych osób, zdecydowałem się na podjęcie pierwszej pracy i jednocześnie na kolejny etap edukacji.
Moment przełomowy? Co było najtrudniejsze?
Pewna rozmowa z ojcem bardzo bliskiej mi osoby – panem Tadeuszem, dzięki któremu zrozumiałem, co jest ważne, jak trzeba iść przez życie zawodowe, i nie tylko, żeby unikać przysłowiowych „much w nosie”. To kluczowe stwierdzenie, które wpisałem w strategię biura, a także przeniosłem na rynki międzynarodowe jako „flies in the nose”. Na razie mało kto to rozumie (śmiech), ale pracuję nad tym.
Czego najbardziej żałujesz?
Niczego – ja jestem szczęściarzem. Jeżeli do tego doda się upór to nie może być źle…
Jak się uczysz i ile czasu na to poświęcasz?
Non stop. Na różne sposoby. Staram się dużo czytać, głownie z obszarów zawodowych – nawet założyliśmy w firmie małą biblioteczkę i każdy może zamówić sobie do niej książki. Rozmawiam z ludźmi – z pracy i branży – to jest jak open source, nieograniczona kopalnia wiedzy. Mam uszy i oczy otwarte na inne branże, bo to też open source, lecz dotyczy głównie innego patrzenia na świat, możliwości zastosowania praktyk z innych segmentów w naszym biznesie. Potem staram się to wszystko poukładać w głowie, wyciągnąć wnioski. To wymaga największej dyscypliny, więc najłatwiej przychodzi mi tam, gdzie mam spokój i nikt mi nie przeszkadza – a to na spacerze, a to w kościele.
O czym rozmawiasz z rówieśnikami? Jak postrzegasz ich problemy? Poza pracą naturalnie…
Kiedyś było trudno rozmawiać z rówieśnikami o sprawach zawodowych. Teraz wspólnych tematów jest więcej…
Z pespektywy czasu, co zrobiłbyś inaczej?
Chyba nic – bo jeżeli zacząłbym zmieniać, to może nie byłbym tu, gdzie jestem…
Co sądzisz o możliwościach na rynku pracy?
Są prawie nieograniczone. Polska jest jednym z niewielu krajów, gdzie jeszcze można zrobić dużo… jeżeli ma się nie tylko wykształcenie, ale też cierpliwość i determinację. Tempo w biznesie jest szybkie, lecz dojrzewanie jako menadżera dłuższe. Czasy (nienormalne), kiedy człowiek w wieku dwudziestu paru lat zostawał członkiem zarządu i myślał, że jest najmądrzejszy, lepszy, taki „debeściak” – raczej już się skończyły. Kariera dziś jest czymś innym, niż kiedyś. Kiedyś tematem było „kim jestem” – dziś kluczem do kariery jest to, „co mam w głowie i czy – oraz jak – potrafię to wykorzystać w dynamicznym świecie, jak zrobić z tego prawdziwy kapitał”?
Na czym twoim zdaniem polega przedsiębiorczość?
Na intensywnej pracy umysłowej i dużej samodyscyplinie.
Co jest jej wrogiem i jak go unikać?
Muchy w nosie i myślenie „teraz to ja już wszystko wiem”
Rozwijam się gdy… a cofam gdy…?
…rozwijamy się, gdy się zmieniamy, a cofamy, gdy robimy to samo, w ten sam sposób, co przez ostatnie lata…
* * * * *
Muchy w nosie – to nie tylko nadęte podejście do konkurencji, jej dewaluacja, ale i samo narzekanie na nią. To osobliwe zjawisko jest dość częste, bo kulturowo ugruntowane tradycją. A oto i mój konik: tradycja, znaczy pogląd, jaki przetrwał w trzech odsłonach i kilku przykładach na zakończenie.
Pracownicy prowadzący/niosący tzw. tradycyjną pomoc potrzebującym/poszkodowanym (ostatnio obserwowałem kilka organizacji z bliska) – są zachwyceni, że mają pomysł na życie (zajęcie, prace) stają się co raz bardziej ślepi na fakt, że gros otrzymanych funduszy czy grantów konsumują na samych siebie, swoje środowisko i PR wokół tego wszystkiego lub wydają wszystko w sposób centralnie chybiony z deklarowaną przez nich publicznie misją… tradycja?
Utrzymanki i utrzymankowie reliktów poprzedniej epoki, tzw. tradycji monopolistycznych w obszarze transportu ludzi, dóbr przesyłek, a także rent i emerytur, mają lepsze warunki bytowania w miejscu świadczenia usługi pracy, podejrzane przywileje, tym samym lepsze samopoczucie od ich „prawnie przymuszonych” do korzystania z tego wszystkiego klientów. Można by rzec: tradycja, która rozum amputuje… Kto nie raz czekał w urzędzie, na poczcie lub peronie, wie o czym tu piszę. Farsa tradycji…?
Esbecka zawiść i podejrzliwość, wobec: sukcesów, zarobków, przedsiębiorczości, czy też pomysłowości lub dobrego wizerunku, każdego. Tych niskich pobudek, z racji zainteresowania mediów, najwięcej widać w polityce, bo przecież miernikiem efektywności tam jest obsmarować wszystkich niekoalicjantów w tym konkurentów za pieniądze podatników oczywiście, zarzucić im kłamstwo, manipulację, kombinatorstwo i niekompetencje, by samemu w tym infantylnym kontraście wyjść na zapracowanego, czystego, koniecznie pachnącego patriotyzmem specjalistę. Czysty bolszewizm… a może „muchy tradycji w nosie”?
Te śmieszne tradycje i durne postawy chcemy piętnować, obalać a w ich miejsce pokazywać normalne, ale polskie przykłady przedsiębiorczości w „Projekcie 21 – Twoja przyszłość”, do którego zapraszam już wkrótce.
Źródło: Przegląd Finansowy Bankier.pl