PKO BP – jako jedyna instytucja spośród kilkudziesięciu na polskim rynku finansowym – wpadł na pomysł „kredytu wyborczego”. Ale kredytowanie partii politycznych to zupełnie inna para kaloszy niż udzielanie pożyczki zwykłemu Kowalskiemu. Zamiast zaświadczeń o dochodach spece od ryzyka kredytowego zabrali się do analizowania… sondaży.
– Żeby nikogo nie skrzywdzić, braliśmy pod uwagę wszystkie najważniejsze instytuty badawcze i liczyliśmy średnią – opowiada Marek Kłuciński, rzecznik PKO BP.
Według „Gazety” bank pożyczył pod zastaw subwencji z budżetu przysługujących tylko tym partiom, które zdobędą co najmniej 3 proc. głosów.
Punkty sondażowe to konkretne złotówki. Z informacji „Gazety” wynika bowiem, że im wyższe poparcie dawały sondaże danej partii, tym niższe oprocentowanie proponował jej politykom bank. PO zapłaci więc najpewniej niższe odsetki niż LPR i Samoobrona. Ile konkretnie? Marek Kłuciński zdradził tylko, że poniżej pewnego progu PKO BP odsyłał polityków z kwitkiem.