Wrócił dyżurny temat udziału zagranicznych inwestorów w polskim sektorze bankowym. Pomysłem dnia jest przejęcie przez polskich inwestorów instytucji wyprzedawanych przez zagraniczne grupy bankowe. Sęk w tym jednak, że podmiotów posiadających odpowiednie możliwości kapitałowe nie jest zbyt wiele, a ich zaangażowanie w proces repolonizacji niekoniecznie oznacza dla nich tylko korzyści.
Od czasu prywatyzacji polskiego sektora bankowego co jakiś czas powracają reminiscencje dotyczące nieprawidłowości w tym procesie i przede wszystkim kłopotów dla spójności działania sektora finansowego i gospodarki. Z różnych stron padają argumenty o tym, że zagraniczne banki w swojej polityce nie zauważają potrzeb polskich firm, nie kredytują inwestycji, a realizują stosunkowo drogie usługi. W szerokim kontekście narodowej „dyskusji” o bankach zapomina się jednak, że bankowość jest po prostu biznesem.
Zapomina się też o tym, że aktywa całego polskiego sektora bankowego odpowiadają średniej wielkości bankowi europejskiemu. Zapomina się o tym, że w Polsce nie tworzymy wystarczających oszczędności, a ostatnie bastiony oszczędności kapitałowych w postaci środków w OFE są nacjonalizowane. Banki po długim okresie nadpłynności sektorowej są dziś w długookresowej niedopłynności i nie mogą korzystać z naturalnej rezerwy oszczędności emerytalnych, która napędza na przykład niemiecki sektor bankowy. W Polsce rosnąca luka kapitałowa musi być jakoś finansowana – często z pożyczek pochodzących ze spółek matek. Ktoś może zapytać, na jakich warunkach są one udzielane. Odpowiedź jest prosta i cyniczna: na normalnych warunkach biznesowych według skali ryzyka rynku, ciągle dość wysokiego.
Wysoka rentowność kapitału zaangażowanego w Polsce i perspektywy rozwoju rynku nadal pozostają kuszące dla zagranicznych inwestorów. Kłopot pojawia się wtedy, gdy sami właściciele mają problemy finansowe, bo w takim wypadku zachodzi podejrzenie, że będą drenować kapitał. Warto jednak zwrócić uwagę na prosty fakt, że dużo więcej można uzyskać, sprzedając prosperujący biznes niż wydmuszkę, czego przykładem było wyjście AIB z Banku BZ WBK. Istota obaw przed zagranicznymi inwestorami tkwi raczej w tym, kto w kryzysowych czasach może i chce w stanie kupować.
Dziś kapitał zagraniczny pod względem kierunku pochodzenia jest dość rozproszony i pochodzi przede wszystkim z Zachodu. Eliminuje to na razie obawy o dominację w sektorze jednej opcji kapitałowej, gdyby nawet do sprzedaży dochodziło. Wszystkie banki komercyjne w Polsce działają na polskiej licencji i podlegają krajowemu nadzorowi finansowemu i na tym polu przede wszystkim warto walczyć o zachowanie status quo.
Hipotetyczna sytuacja wzrostu udziału polskiego kapitału w zaangażowaniu w sektorze bankowym byłaby oczywiście pożądana. Pytanie jednak, jaka byłaby realna cena takiego zaangażowania i konsekwencje dla sektora, a nawet całej gospodarki. Nie ma w Polsce zbyt wielu podmiotów mogących zmobilizować odpowiednie środki. Branżowo jedynie PKO BP może myśleć o przejmowaniu funkcjonujących biznesów. Wsparciem oczywiście mogłaby być współpraca z PZU. Kapitał na przejęcia być może udałoby się zmobilizować, nawet biorąc poprawkę, że fiskus liczy tradycyjnie na miliardowe dywidendy zasilające budżet. Niestety jednak, mielibyśmy do czynienia nie tyle z repolonizacją, ale z faktyczną renacjonalizacją w sektorze. W świetle problemów budżetowych i doświadczeń państw europejskich może być to niebezpieczny precedens.
Dotychczas sukcesem polskiej transformacji była stosunkowo udana prywatyzacja sektora bankowego i stworzenie stabilnych, prywatnych instytucji bankowych. Branie przez państwo coraz większej odpowiedzialności za biznes bankowy grozi upolitycznieniem funkcjonowania tego sektora. A bankowość pozostaje twardym biznesem. Za nietrafione pomysły polityków i tak płacą później klienci i podatnicy.
Źródło: Bankier.pl