Przyszłoroczny budżet, którym rząd zajmie się we wtorek, ma być budżetem potu i krwi, najtrudniejszym po 1989 roku. Co musi zrobić władza, by nie rozgniewać społeczeństwa, a jednocześnie systematycznie pompować pieniądze do kasy państwa w środku kryzysu?
To niebywale trudne zadanie. Rząd Tuska będzie musiał jak reduty bronić finansów publicznych, bo jeśli choć na chwilę popuści, doprowadzi do kolejnego poważnego zwiększenia długu państwa. Premier powinien dziś przede wszystkim trzymać w ryzach wydatki, rozpędzić prywatyzację i wreszcie zabrać się do poważnej reformy finansów publicznych, ograniczonej przynajmniej do ścięcia niektórych wydatków sztywnych, które dziś stanowią trzy czwarte budżetu i mogą być zmienione tylko w drodze ustawy.
O reformie finansów mówi się zawsze, kiedy chce się dać dobrą radę rządzącym. Ale sam Pan dobrze wie, że trudna kohabitacja rządu z prezydentem wyklucza podstawowe reformy – KRUS czy likwidację przywilejów emerytalnych górnikom i mundurowym.
O reformie finansów trzeba przypominać, bo przez to jej nie zrobiono w latach hossy, czyli w latach 2003-2007, musimy teraz wykonywać ekwilibrystyczne ruchy, by nie załamały się finanse państwa. Jeśliby rząd PiS w szczytowym momencie prosperity zdecydował się na obniżenie deficytu budżetowego, dziś moglibyśmy być w zupełnie innym miejscu. Ale stało się. Zgadzam się, że ze względu na groźbę weta, która wisi nad rządem jak miecz Damoklesa, niewiele można dziś zrobić. Ale np. można prywatyzować i trzeba to robić śmiało – tego prezydent nie zablokuje.
Ale związkowcy tak. A poza tym, czy wierzy Pan w to, że premier Tusk w roku wyborów prezydenckich powie związkowcom: sprzedajemy wasze zakłady?
Minister skarbu Aleksander Grad założył, że w ciągu dwóch lat – 2009 i 2010 r. – wpływy z prywatyzacji sięgną 36,7 mld zł. To jest plan ambitny, ale nie jest niewykonalny. Przecież cały majątek Skarbu Państwa wart jest około 170 mld zł. Niespełna 40 mld zł to jedynie ułamek i nawet w okresie silnego spowolnienia gospodarczego znajdą się nabywcy z takim portfelem. Mam wrażenie, że siła związków zawodowych jest mitologizowana. Oni bardzo często dużo krzyczą, ale społeczeństwo, a nawet ich załogi wcale nie muszą ich poprzeć. Proszę popatrzeć na dane: 1200 firm znajduje się w rękach państwa, a co trzecia jest albo w stanie upadłości, albo w likwidacji. Ponadto w spółkach i przedsiębiorstwach państwowych szybciej zmniejsza się zatrudnienie. Więc kto lepiej zarządza firmą? Państwo czy prywatny właściciel? Jeżeli pracownicy słabo prosperujących państwowych zakładów zobaczą, jak rozwija się prywatna firma z konkurencji, na pewno nie będą za wszelką cenę bronić racji związkowców.
To wszystko jest prawdą, ale czy minister Grad jest wystarczająco zdeterminowany, by wyssać z inwestorów prawie 40 mld zł i w ten sposób zasilić budżet? Na razie uzyskano z prywatyzacji 4 mld zł, a Grad chwali się sprzedażą resztówek.
Zgadzam się, że minister nie pokazał jeszcze determinacji, ale być może w przyszłym, bardzo trudnym roku dla budżetu nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko masowa wyprzedaż państwowego majątku. Zawsze można sprzedać udziały państwa na giełdzie i uzyskać za to rozsądną cenę. I mam tu na myśli także tzw. spółki strategiczne, jak PKN Orlen czy PGNiG. Nie zawsze należy szukać inwestora strategicznego czy branżowego. Odnoszę wrażenie, że w przyszłym roku związkowcy staną przed alternatywą: albo prywatyzacja, albo podniesienie podatków. Co by pan wybrał?
Prywatyzację, ale taką, na której państwo nie straci. A w okresie kryzysu sprzedaż państwowego majątku zawsze obarczona jest pewnym ryzykiem.
Zgoda, ale sam pan widzi, że pole manewru jest niewielkie, i mam nadzieję, że premier Tusk, mimo wszystkich politycznych ambicji, to zrozumie. Spodziewam się, że rząd będzie robił wszystko, by po pierwsze, nadmiernie nie zwiększać w przyszłym roku deficytu budżetowego i nie podwyższać podatków, bo to siłą rzeczy spowoduje ograniczenie konsumpcji.
Z drugiej strony minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział podniesienie deficytu budżetowego z obecnych 27,2 mld zł do co najmniej 30 mld. A mówi się nawet o 40 mld. To jakaś nowa taktyka Rostowskiego?
Nie, po prostu rząd nie ma innego wyjścia. Podwyższenie deficytu w przyszłym roku jest konieczne, choćby po to, by pozwolić odetchnąć Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych, z którego wypłacane są emerytury i renty. FUS jest zadłużony po uszy i rząd prawdopodobnie będzie mu wypłacał większą dotację. A to automatycznie powiększy dziurę budżetową. Zmniejszy się natomiast deficyt FUS. To taki zabieg techniczny, przesuwanie wydatków, ale lepiej jest zwiększać dziurę tylko w kasie państwa niż w całym sektorze finansów publicznych. Myślę, że rząd będzie zmuszał np. różne swoje agencje do zaciągania pożyczek w bankach, by bezsensownie nie powiększać dziury w budżecie.
Ale takie ruchy i tak doprowadzą do zwiększenia długu publicznego, bo przecież jak się zadłuża FUS czy samorząd, to takie zobowiązanie idzie na konto państwa.
Niestety tak, ale na razie nie grożą nam problemy ze spłatą zobowiązań. Mało tego- nie przekroczyliśmy nawet tzw. pierwszego progu ostrożnościowego, czyli nasz dług nie przekroczył póki co 50 proc. PKB. A nawet, jeśli w tym roku przekroczylibyśmy tę granicę, to nie byłoby dramatu. Dopiero w 2011 r. musielibyśmy utrzymać deficyt budżetowy na niezmienionym poziomie – a to będzie już lepszy rok dla naszej gospodarki i będziemy mogli sobie pozwolić na niezwiększanie deficytu.
Dlaczego dopiero w 2011 r. będziemy musieli się pilnować?
Bo dopiero pod koniec kwietnia 2010 r. dowiemy się, jaka była relacja długu publicznego do PKB w 2009 r. A zasada jest taka, że to budżet kolejnego roku ma być tak skonstruowany, by nie doszło do przekroczenia określonej wysokości deficytu.
Czyli rządzący są jednak szczęściarzami. Nawet prawo, kiedy trzeba, jest po ich stronie.
Takie są reguły obowiązujące wszystkie państwa – nie bez celu sformułowano zasadę trzech progów ostrożnościowych, które mają zahamowywać przyrost długu. To jest taki hamulec i ostrzeżenie: nie zadłużajcie się, nie warto, bo odbije się to na społeczeństwie. Bo przecież jeśli dług się powiększa, to oznacza, że wszyscy musimy płacić coraz większe odsetki od tego długu. Dlatego tyle mówiłem o prywatyzacji – ona nawet nie spowoduje, że państwo nagle się wzbogaci, ale pieniądze ze sprzedaży majątku państwa pójdą na spłatę bieżących zobowiązań państwa. Mniejszy dług daje nam gwarancję, że w przyszłości nie zostaną podwyższone podatki.