Zamiast administracyjnie podnosić wiek emerytalny lepiej usunąć przeszkody w pracy emerytów i zlikwidować czteroletni okres ochrony przed zwolnieniem osób w wieku około-emerytalnym.
Spośród przedstawionych przez premiera projektów zmian w finansach publicznych jedynie wydłużenie wieku emerytalnego może zasługiwać na miano doniosłej reformy. Reszta to pragmatyczne posunięcia zmierzające do zwiększenia wpływów do budżetu. Zrozumiałe więc, że ekonomiści odnieśli się do tego pierwszego pomysłu z entuzjazmem. Czy rzeczywiście dla podniesienia wieku emerytalnego nie ma alternatywy?
Wiek emerytalny to ustawowa granica po przekroczeniu której należy się emerytura od państwa. Wszyscy pracujący niebędący rolnikami są przymusowo ubezpieczeni w ZUS. Polega to na tym, że część dochodów z pracy odprowadzana jest w formie składek na ubezpieczenie społeczne, w zamian za co, po przekroczeniu 65 lat w przypadku mężczyzn i 60 w przypadku kobiet, wypłacane jest dożywotne świadczenie. Jego wysokość uzależniona jest od wielkości płaconych składek, tempa ich indeksowania w ZUS oraz – od momentu rozpoczęcia wypłaty emerytury – tempa rewaloryzacji, czyli dostosowania do wzrostu cen.
Propozycja rządowa polega na stopniowym podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat oraz jego zrównaniu dla kobiet i mężczyzn. Dodatkowo, co najmniej na kilka lat dotychczasowa waloryzacja procentowa (podnoszenie co roku wartości świadczenia o inflację oraz 20% realnego wzrostu płac) zostanie zastąpiona kwotową (podniesienie wszystkich świadczeń o stałą kwotę). Co to zmienia z perspektywy finansów publicznych?
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wcale nie tak wiele. Dłuższy czas opłacania składek oznacza przecież wyższe świadczenia – zostaną one wprawdzie odroczone o kilka lat, ale później ZUS będzie musiał wypłacić emerytom więcej. Zmiana sposobu rewaloryzacji zaś będzie miała efekty głównie redystrybucyjne – skorzystają na niej biedniejsi emeryci, a stracą bogatsi. Jeśli bez zmian pozostanie średnie tempo rewaloryzacji świadczeń, budżet na tym nie skorzysta.
Głównym argumentem, który przedstawia się na rzecz wyższego wieku emerytalnego jest to, że na skutek jego podwyższenia ludzie będą zmuszeni dłużej pracować. To zaś będzie oznaczać płacenie przez nich dłużej składek nie tylko emerytalnych (które, jak powiedzieliśmy, wracają do nich w formie wyższych świadczeń), ale przede wszystkim zdrowotnych oraz zwykłych podatków. Zahamowanie spadku podaży pracy jest główną przyczyną poprawy stanu finansów publicznych na skutek podniesienia wieku emerytalnego.
Nasuwa się jednak pytanie, czy tego samego celu nie dałoby się osiągnąć inaczej. Wysokość świadczenia ustawowo uzależniona jest od oczekiwanej długości życia w momencie przejścia na emeryturę. Dlatego jeżeli ludzie sami nie zdecydują się dłużej pracować, ich emerytury będą niższe. Łatwo to policzyć, więc wydaje się, że każdy pracujący wie, że nie ma sensu za wcześnie odchodzić na emeryturę. Podobną logikę jeszcze w czerwcu przedstawiał minister Rostowski, mówiąc: „Nie widzę jednak konieczności ustawowego podnoszenia wieku emerytalnego. Te reguły, które mamy, w dużej mierze wystarczą”.
Konsekwentne podążanie za powyższym rozumowaniem prowadzi do zaskakującego wniosku – wiek emerytalny w ogóle nie jest potrzebny. Weźmy na przykład 62-letnią kobietę rozważającą przejście na emeryturę po zgromadzeniu kapitału wysokości 200 tysięcy zł. Może liczyć na miesięczne świadczenie wysokości jedynie 960 zł. Warto zwrócić uwagę, że tak niski poziom świadczenia wynika z tego, że realna stopa zwrotu ze składek zgromadzonych w ZUS od momentu wypłacania emerytury jest prawie zerowa. Gdyby zgromadzony kapitał dalej inwestować (co oczywiście nie jest możliwe, gdyż ZUS nie dysponuje żadnym kapitałem, ponieważ wypłaca emerytury z bieżących wpływów) przy optymistycznym założeniu rocznej stopy zwrotu na poziomie wyniku OFE za ostatnie 10 lat, emerytura mogłaby wynosić 1540 zł, czyli o 60% więcej.
Powyższe wyliczenia dostarczają dodatkowego argumentu za tym, by przechodzić na emeryturę później. Im dłużej bowiem wypłacane jest świadczenie, tym więcej traci się na tym, że od momentu rozpoczęcia jego wypłacania stopa zwrotu ze zgromadzonego kapitału jest zerowa (wcześniej składki indeksowane są w ZUS w tempie około 3,5% rocznie). Jeżeli więc przechodzenie na emeryturę później leży w interesie pracowników, to dlaczego ich do tego zmuszać? Na ustaleniu jednej obowiązkowej granicy 67 lat stracą ci, którzy mają uzasadnione powody rodzinne lub zdrowotne, by przejść na emeryturę wcześniej. Dlaczego więc nie pozwolić pracownikom na wybór?
Najczęstsza odpowiedź, jaka pada na to pytanie, to że obywatele pozostawieni sami sobie dokonają wyborów nieracjonalnych: pójdą na emeryturę jak najwcześniej się da, skazując się na wegetację. Takich obaw jednak nie potwierdzają najnowsze dane o przechodzeniu na emeryturę. Coraz więcej osób decyduje się pracować dłużej. W stosunku do 2008 roku kolejarze pracują dłużej o 3 lata, nauczyciele o 2 lata , a górnicy o pół roku. Co jednak w sytuacji, gdy koś zlekceważy swój interes i zdecyduje się przejść na emeryturę od razu w momencie osiągnięcia minimalnego wieku?
Przede wszystkim trzeba dać mu szansę na zmianę zdania. Z jednej strony taka osoba powinna mieć szansę do wycofania się ze swojej decyzji, czyli powrotu do pracy i zbierania składek. Z drugiej strony nie powinno się czynić przeszkód jeśli chciałaby pracować jednocześnie pobierając emeryturę. Zwłaszcza ten drugi krok warto przemyśleć, gdyż sam w sobie dałby w dużej mierze to, o co rządowi chodzi.
Emeryci, którzy, mimo że zdecydowali się pobierać świadczenie, mają siłę i ochotę dalej pracować, są w Polsce karani na kilka sposobów. Po pierwsze by zacząć otrzymywać emeryturę muszą zwolnić się z pracy, przynajmniej na jeden dzień. Oznacza to konieczność rozwiązywania umowy, wypłatę odprawy, a w przypadku stanowisk w administracji konieczność rozpisania konkursu w celu ewentualnego ponownego przyjęcia do pracy.
Po drugie wynagrodzenie pracującego emeryta nie może przekraczać 70% średniej krajowej. Inaczej zostanie mu odebrana część, a po przekroczeniu progu 130% średniej płacy całość świadczenia. W efekcie najsilniejsze bodźce, by zaprzestać pracy mają najbardziej produktywni emeryci, czyli ci, którzy mogliby dostarczyć budżetowi największych wpływów.
Po trzecie emeryt zmuszony jest do opłacania składek na ubezpieczenie społeczne, które nic mu nie dają – ochronę zdrowotną już i tak ma, a emerytura już mu się nie powiększy mimo ciągłego opłacania ZUS-u.
Prawo jeszcze w inny sposób sprzyja dezaktywizacji zawodowej osób po 55 roku życia. Chodzi o czteroletni okres ochrony przed zwolnieniem osób w wieku przedemerytalnym. Przyczynia się on do zwalniania pracowników tuż przed tym okresem i utrudnia ich późniejsze zatrudnianie, ze względu na zbyt wysokie koszty jakie przynosi utrzymywanie przez 4 lata mało zmotywowanego pracownika. Cieszy, że w ostatnich dniach w odpowiedzi na propozycje premiera, związki zawodowe same wysunęły postulat ograniczenia tego okresu ochronnego.
Choć postulat zwiększenia aktywności zawodowej osób starszych uważam za słuszny, to istnieją inne instrumenty pozwalające na osiągnięcie tego celu, które bardziej szanują preferencje obywateli, niż arbitralne nakazanie im pracy do 67 roku życia. Tak czy inaczej żadne rozwiązanie nie jest bezpośrednią odpowiedzią na problemu deficytu w ZUS. Dodatkowe wpływy podatkowe mogą ewentualnie skompensować budżetowi ciężar, jakim jest dotowanie ubezpieczeń społecznych.
Jak mogłoby wyglądać bezpośrednie rozwiązanie problemu deficytu w ZUS? Jeżeli zebrane składki nie wystarczają na emerytury, to trzeba podnieść składki albo obniżyć emerytury. Pierwsze rozwiązanie jest bardzo niebezpiecznie, gdyż oznacza (podobnie jak podwyższenie przez rząd składki rentowej) podwyższenie kosztów pracy. Co więcej jest tylko tymczasowe, ponieważ wyższe składki oznaczają w przyszłości wyższe emerytury i powrót tego samego dylematu.
Pozostaje więc obniżenie emerytur, a przynajmniej zmiana ich indeksacji np. poprzez usunięcie zapisu, że emerytury co roku rosną o 20% realnego wzrostu płac. To przykre, że system emerytalny zmusza do „wojny pokoleniowej” – los emerytów przyszłych nierozerwalnie związany jest z tym, ile teraz jako pracownicy wydają na emerytów obecnych. Niestety jak na razie nadzieje na to, że dorobimy się w końcu systemu, w którym każdy naprawdę odkłada na swoją emeryturę niezależną od stanu budżetu czy ZUS-u, zostały doszczętnie pogrzebane wraz z reformą OFE.
Maciej Bitner Główny Ekonomista Wealth Solutions
Źródło: Wealth Solutions