Niewiele można powiedzieć o tym co działo się w piątek na rynkach w USA, mimo że zmiany na rynku akcji i walutowym były duże. Wystąpienia Bena Bernanke, szefa Fed i Charlesa Plossera, szefa Fed z Filadelfii nie miały najmniejszego wpływu na rynek, bo tym razem unikali oni drażliwych tematów. Skupiono się na danych makroekonomicznych. Okazało się, że w październiku wydatki na konstrukcje budowlane spadły o jeden procent (oczekiwano spadku tylko o 0,2 proc.) i to może by nawet rynek jakoś przebolał, bo wiadomo, że jeśli rynek budowy domów jest słaby to i wydatki na konstrukcje muszą spadać. Jednak publikacja indeksu instytutu ISM dla sektora produkcyjnego była tą słomką, która przełamuje grzbiet wielbłąda. Gracze w czwartek przeboleli jakoś to, że region Chicago wchodzi w recesję, ale spadek poniżej 50 pkt. indeksu ISM dla sektora produkcyjnego całej gospodarki to było już za dużo. Co prawda ten segment stanowi jedynie niecałe 20 procent całej gospodarki, ale pojawienie się tam recesji nie mogło zostać dobrze przyjęte.
Oczywista była reakcja obligacji – rentowność znowu mocno spadła. Rynek walutowy też zareagował tak jak powinien. Jeszcze przed publikacją indeksu ISM dotarła na rynek informacja mówiąca o tym, że ECB nie jest zaniepokojony wzrostem kursu EUR/USD i spodziewa się zatrzymania na poziomie 1,35 USD. Dla graczy znaczyło to tylko jedno: sprzedawaj dolary. Kurs EUR/USD błyskawicznie przełamał dzienny szczyt i przedłużył ten ruch po publikacji indeksu ISM. W miarę spokojnie zachowały się surowce. Ropa zdrożała podążając za dolarem, złoto prawie nie zmieniło ceny, a miedź staniała – ten metal najbardziej skorelowany jest ze zmianami koniunktury gospodarczej.
Pozostawało pytanie, co zrobi rynek akcji. Zmiany indeksów były gwałtowne, a walka zażarta. Walczył oczywiście obóz graczy niechcących przyjąć do wiadomości tego, że gospodarka amerykańska zdecydowanie zwalnia z tym, który obawiał się tzw. „hard landing” (twardego lądowania). Do końca nie było całkiem pewne, który obóz wygra, mimo że na godzinę przed końcem sesji niedźwiedzie miały zdecydowaną przewagę. Najgorzej wyglądał NASDAQ, któremu szkodziły spadki w sektorze półprzewodników. Okazało się bowiem, że przeciwko AMD i Nvidii prowadzone jest postępowania antytrustowe. Ostatnia godzina znowu należała do byków, a bardzo już duże spadki indeksów zostały praktycznie odrobione. To, co nie zostało odrobione się nie liczy. Byki dalej rządzą, a że nie ma to sensu? Cóż, taki jest rynek.
W sobotę ministrowie OPEC dyskutowali nad możliwymi posunięciami kartelu podczas posiedzenia w dniu 14 grudnia. Wyrażano bardzo różne poglądy, ale Arabia Saudyjska była za cięciami wydobycia, a Iran wręcz na nie nalegał. Nie bardzo wiadomo, jak zareaguje na to rynek, ale wydaje się, że cena ropy powinna nieco spaść, bo różnice poglądów wśród krajów OPEC nie sprzyjają wzrostowi ceny baryłki.
Jeśli chodzi o rynek akcji to dzisiaj powinien ucierpieć sektor farmaceutyczny. Pfizer w czasie weekendu poinformował, że z powodu zagrożenia dla zdrowia pacjentów zaprzestaje prac nad najważniejszym z nowych lekarstw (lek miał obniżać cholesterol). Na te badania wydano już miliard dolarów. Spadek kursu Pfizera jest pewny, a mocno taniejąca, duża spółka bardzo często ciągnie za sobą cały sektor. Nie wydaje mi się jednak, żeby to był impuls mający doprowadzić cały rynek w USA do spadków. Jego piątkowe zachowanie było tak bardzo bycze, że należałoby oczekiwać wzrostu indeksów. Piszę „należałoby”, bo przez dwa dni zarządzający funduszami mogli pójść po rozum do głowy i podjąć decyzje o redukcji zawartości akcji w portfelu w sytuacji, kiedy recesja zbliża się do USA.
W Warszawie bez rozstrzygnięcia
W Warszawie złoty nadal od rana się umacniał. Szczególnie zyskiwał do euro, które traciło do dolara. Nie widać było nawet śladu zwyczajowej, kończącej tydzień korekty. Niewykluczone, że naszej walucie pomagała wypowiedź wiceministra finansów Piotra Soroczyńskiego dla „Rzeczpospolitej”. Spodziewa się on umocnienia złotego do poziomu poniżej 3,70 zł za euro na koniec lutego 2007. Od południa złoty zaczął tracić i wydawało się, że tradycji stało się zadość, ale dane z USA załamały kurs dolara do innych walut, a to bardzo wzmocniło złotego zarówno do dolara jak i do euro. Trend jest bardzo silny, ale nie byłoby nic dziwnego w tym, gdybyśmy dzisiaj zobaczyli małą korektę.
Rynek akcji też w piątek nie zawiódł. Indeksy rosły, ale nie widać było w tym wzroście większych emocji. Zwiększyła się jedynie baza na bardziej optymistycznych kontraktach, a to zachęcało część arbitrażu do otwierania pozycji, co pomagało indeksowi WIG20. To doprowadziło do wyraźnego wzrostu indeksów, ale potem zapanował marazm, a koniec sesji przyniósł znaczne zmniejszenie skali zwyżki. Był to oczywiście wynik gwałtownego pogorszenia się nastrojów w Eurolandzie po publikacji danych z USA.
Jeśli rzeczywiście indeksy w Eurolandzie będą dzisiaj rosły odrabiając straty z ostatnich sesji to i u nas powinien zapanować optymizm. Byłbym jednak bardzo ostrożny z powiększaniem portfela, bo naprawdę nie wiemy, kiedy do graczy wreszcie dotrze, że zdecydowanie szybsze i mocniejsze niż oczekiwano schłodzenie gospodarki USA zmniejszy zyski spółek.
Sytuacja techniczna rynku jest bardzo dwuznaczna. Nadal prawdopodobne jest utworzenie formacji zbliżonej do głowy z ramionami, która często zapowiada duże spadki. Na indeksie WIG20 widać też jednak formację klina, z której wyłamanie pokaże na dłużej kierunek indeksowi. Sygnałem kupna byłoby przełamanie oporu na poziomie 3.288 pkt., a wstępnym sygnałem sprzedaży byłby spadek poniżej 3.185 pkt. Czekajmy po prostu na sygnały. Rynek mniejszych spółek może nadal kontynuować hossę.