Dla wielu Nowa Zelandii to raj, gdzie wszystko przychodzi łatwo. To pewien mit; jak wszędzie, żeby do czegoś dojść, trzeba intensywnie pracować – mówi mieszkająca tam od niemal 20 lat Maria Nowak, współwłaścicielka rodzinnej firmy turystycznej.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Podobno bez minimum tysiąca dolarów nowozelandzkich w kieszeni na każdy miesiąc, wstępu do Nowej Zelandii nie ma?
Maria Nowak: Dotyczy to turystów przyjeżdżających do Nowej Zelandii. Jeżeli ktoś przyjeżdża z zamiarem zwiedzania, musi mieć jakieś fundusze na przeżycie. Minimum to właśnie 1000 miejscowych dolarów. Zresztą 1000 miejscowych dolarów na miesiąc to nie jest duża kwota.
Mieli Państwo z małżonkiem tyle, wyruszając po raz pierwszy w stronę Oceanii?
Wtedy nie było takich wymagań, ale pieniądze na bilety lotnicze i trochę na początek musieliśmy mieć.
To była podróż z myślą o tym, żeby zostać na stałe?
Taki mieliśmy zamiar, ale nie wykluczaliśmy, że jeżeli się nam w Nowej Zelandii nie powiedzie lub nie spodoba, wówczas wrócimy do kraju. Oczywiście powrócić zawsze możemy, ale nie przewidujemy żeby nastąpiło to wkrótce. Cieszymy się posiadaniem dwóch obywatelstw i paszportów.
Który to był rok?
Przyjechałam z mężem i 7-letnim synkiem w 1992 roku. Mieliśmy już w paszportach tzw. residency permit, czyli nowozelandzki odpowiednik zielonej karty i od początku mieliśmy zapewniona opiekę lekarska i pomoc socjalną (zasiłek, dopłatę do mieszkania, bezpłatne kursy). Wtedy każdy nowy rezydent mógł liczyć na taką pomoc. Teraz jest z tym gorzej, bo polityka imigracyjna się zmieniła, a budżet państwa przeznaczony na pomoc dla imigrantów został znacznie uszczuplony.
A więc, jak większość imigrantów, którzy przyjechali w ramach tzw. general skills category, skorzystaliśmy z materialnej pomocy państwa na początku, ale szybko stanęliśmy na własnych nogach.
Wspomniała już Pani, że dziś jest prawdopodobnie trudniej…
Jest chyba trudniej, bo nie jest łatwo o pracę. Podstawą do ubiegania się o nią jest realny kontrakt. Dużą szansę na osiedlenie mają także inwestorzy z dużymi pieniędzmi. Inna możliwość to małżeństwo z kimś mającym już obywatelstwo nowozelandzkie lub rdzennym Nowozelandczykiem czy Nowozelandzką. Znam parę mieszanych małżeństw polsko-nowozelandzkich. W 90% są to związki udane.
A turystycznie – to dobry moment, żeby wybrać się do, jak go zwą, „kraju długiej białej chmury”?
Nowa Zelandia to piękny kraj, geograficznie i klimatycznie bardzo różnorodny. Warto tu przyjechać, żeby napatrzeć się na krajobrazy, spróbować miejscowych win, zjeść dobrego, wołowego steka albo pyszne małże czy ostrygi. Przyjeżdżając do Nowej Zelandii nie można pominąć Maorysow, dzielnego ludu, który mimo złożonej historii stara się zachować swoje oryginalne zwyczaje i kulturę.
I tym sposobem dała Pani odkryć swoją profesję – prowadzicie Państwo firmę turystyczną. Ilu lat pobytu potrzeba było, by odważyć się założyć działalność gospodarczą wymagającą gruntownej znajomości tamtych rejonów?
Turystyka nigdy nie była nam obca. Podobnie jak mój małżonek, wcześniej byłam pilotką wycieczek turystycznych. Przez krótki okres prowadziłam także małe biuro turystyczne „Credo” niedaleko Wawelu. Zajmowałam się m.in. organizacją wycieczek szkolnych. Wcześniej, od ukończenia studiów na wydziale Prawa i Administracji UJ, pracowałam w krakowskim oddziale ZUS-u. Nie była to zbyt ekscytująca praca, ale godziłam ją z pilotowaniem wycieczek.
Po przyjeździe do Nowej Zelandii i po zakończeniu kursu English for Computing znalazłam pracę jako broker w nowozelandzkiej firmie turystycznej Flyways Travel, a później w sieci Travel for Less. Przez 2 lata zdobywałam więc nowozelandzkie doświadczenie turystyczne. Szybko poznałam, na czym ten biznes polega w Nowej Zelandii i wraz z mężem postanowiliśmy założyć własne biuro – Green Lite Travel.
Państwo – turystyką, a czym zajmują się inni rodacy w kraju, który słynie głównie z… hodowli owiec?
Hodowla owiec to rzeczywiście ważna sfera gospodarki, ale oprócz owiec hoduje się bydło i jelenie. Nowa Zelandia to kraj przetwórstwa mleka i mięsa, rozwiniętego rybołówstwa, tysięcy winnic, sadów owocowych (w tym słynnego owocu kiwi). Mamy także przemysł ciężki – olbrzymią hutę aluminium, hutę żelaza, czynne kopalnie węgla kamiennego, złota i srebra, platformy wydobywające gaz ziemny, rafinerie ropy naftowej, kilka liczących się w świecie stoczni jachtowych- mogłabym wymieniać jeszcze długo. Nowa Zelandia to kraj dobrze rozwiniętych usług z dobrze rozwiniętą, nowoczesną siecią banków.
Nasi rodacy pracują w wielu sferach: są lekarzami (znam przynajmniej trzech), pielęgniarkami, jest kilku weterynarzy. Kilkoro prowadzi biznesy związane z budownictwem i transportem – jeden produkuje metalowe elementy do konstrukcji metalowych, inni zajmują się układaniem płytek ceramicznych czy podłóg drewnianych. Jeden z rodaków zajmuje się produkcją plastikowych kubków, kilkoro pracuje na uczelniach jako pracownicy naukowi lub techniczni. Kilka osób gra w Aucklandzkiej Orkiestrze Symfonicznej, jeden z naszych przyjaciół jest wziętym artysta fotografikiem. Znamy jednego strażnika więziennego, jest kilku księgowych, paru architektów, kilka osób zajmuje się handlem, spora grupa to programiści komputerowi. Niektórzy są nauczycielami w szkołach średnich i podstawowych, inni pracują w przedszkolach. Parę osób pracuje w hotelach na recepcji czy przy sprzątaniu. Ponadto, nasi znajomi mają na Wyspie Południowej winnice i produkują dobre wina. A więc przekrój zawodów i miejsc prac, całkiem zróżnicowany.
Przytacza Pani masę przykładów, tymczasem zanosi się chyba na coraz skromniejszą obecność Polaków w Nowej Zelandii. Ludność kraju to dziś niewiele ponad 4 mln osób, szacunki mówią o zaledwie kilku tysiącach przybyszy z Polski w tej grupie. Z czego to wynika?
Według ostatnich danych w Nowej Zelandii mieszka już blisko 4,4 miliona osób (dokładnie 4,37 mln). Przepisy imigracyjne nie są łatwe do przeskoczenia. Żeby starać się o residency permit, trzeba uzyskać realną ofertę pracy i przepracować 2 lata.
Wcześniej wystarczyły „tylko” punkty za wiek (najlepiej wczesny średni – około 30 lat), wykształcenie, staż pracy i sponsoring osoby prywatnej lub organizacji, który nie zobowiązywał nawet sponsorującego do zatrudnienia. Chodziło o to, żeby sponsor był pomocnikiem w pierwszych miesiącach pobytu w Nowej Zelandii.
Warunkiem była też znajomość języka angielskiego potwierdzona testem teoretycznym. W przypadku rodziny wystarczyło, że język znał jeden z członków rodziny, w naszym przypadku był to mąż. Ja zaraz po przyjeździe musiałam wziąć się ostro za język. Ukończyłam półroczny kurs językowy połączony z nauką obsługi komputera i podstawowych programów komputerowych. Za kurs płacił rząd i w moim przypadku bardzo mi pomogło, bo po kursie nie tylko mogłam komunikować się z otoczeniem, ale miałam już podstawy do pracy biurowej.
Z kolei mój małżonek ukończył półroczny kurs biznesu. Na zakończenie kursu napisał realny i, jak się okazało, dobry plan biznesowy, na podstawie którego otrzymaliśmy bezzwrotny kredyt w wysokości 5 tys. $NZ na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. 5 tysięcy to niedużo, ale umożliwiło nam start. Kredyt był bezzwrotny, ale tylko, jeśli nie zamknie się firmy w ciągu dwóch pierwszych lat. My nie zamknęliśmy i działamy do dzisiaj od 1995 roku.
Was zatrzymał więc pomysł na biznes. A innych, którzy przybyli, zobaczyli i już do Polski nie wrócili?
W Nowej Zelandii jest jakiś spokój, który emanuje z ludzi i… otoczenia. Miejscowi są życzliwi, chętni do pomocy. Z życzliwością i uśmiechem spotykamy się na każdym kroku. Obcokrajowcowi, jeżeli tylko chce, nie jest trudno zaprzyjaźnić się z rodowitym Nowozelandczykiem. W Nowej Zelandii, w odróżnieniu od USA, nie ma polskich dzielnic. Wszyscy mieszkają w otoczeniu wieloetnicznym. Na naszej ulicy sąsiadujemy z Nowozelandczykami, Niemcami, Hindusami, Japonką. Wszyscy są życzliwi. Kiedy ktoś wyjeżdża na urlop, oddaje klucze sąsiadowi, który podlewa kwiatki, a nawet skosi trawnik. W naszym przypadku sąsiad dodatkowo karmi kota.
Wielu rozmarza się na samą myśl o takiej Nowej Zelandii, ale spodziewam się, że to bezkrytyczne podejście wiąże się głównie z dość płytką wiedzą. Czego przeciętny Polak pewnie nie wie o codziennym życiu w Nowej Zelandii?
Dla wielu Nowa Zelandii to raj, gdzie wszystko przychodzi łatwo. To pewien mit. Jak wszędzie, żeby do czegoś dojść, trzeba intensywnie pracować. Zdarzają się rozczarowania. W ciągu 19 lat w Nowej Zelandii spotkaliśmy rodaków, którzy po przyjeździe byli bardzo niezadowoleni, że nikt nie oferuje im dobrej pracy. Wiele osób wyjechało do Australii, a niektórzy wrócili do Polski.
Element zaskoczenia o tym kraju mógłby być podwójny, bo przecież Nowa Zelandia to dwie zasadnicze wyspy. Jak bardzo różne?
Wielkich różnic nie ma. Standardy życia są podobne, zarobki także. Wyspa Północna, bardziej zaludniona, oferuje większe możliwości pracy, ale na Wyspie Południowej, bardzo rozwiniętej turystycznie, także można znaleźć pracę. Wyspa Południowa jest chłodniejsza, i bardziej górzysta. Domy są tam znacznie tańsze, niż w Auckland. Za 1/3 ceny aucklandzkiej można kupić podobny dom w Ivercargill, mieście na samym południu kraju, liczącym ok. 70 tys. mieszkańców.
Państwo postawili na Auckland, czyli Wyspę Północną.
Auckland z punktu widzenia naszego biznesu dawał nam największe możliwości. Wszak mieszka tu niemal 1,4 mln mieszkańców. Jest to więc spory rynek.
Zdecydowali się Państwo na dom czy mieszkanie?
Domy są tutaj najdroższe w całym kraju (średnia to około 450 tys. $NZ). Mieszkamy we własnym, parterowym domu na działce ok. 550 mkw. Jest to typowy dom nowozelandzkiej klasy średniej. I jak wszyscy, musieliśmy przejść przez lata spłacania kredytu.
Budowa domu w Nowej Zelandii to przedsięwzięcie bardziej kosztowne czy bardziej skomplikowane?
W naszym przypadku budowa nie była skomplikowana. Wybraliśmy jeden z 10 przedstawionych nam projektów, nanieśliśmy kilka zmian (np. powiększyliśmy taras, a z jednej strony zbliżyliśmy dom, jak tylko się dało, do skraju działki, żeby mieć większy ogródek). Budowa trwała 3 miesiące od momentu podpisania umowy we wrześniu 1996.
Dom w Nowej Zelandii to też inwestycja. Wiele osób kupuje nieruchomość zamiast trzymać oszczędności w banku. Twierdzą, że to najlepsza lokata. Kiedy dom i działka zyskają odpowiednio na wartości, wówczas sprzedają i … kupują lub budują kolejny.
Wróćmy do kredytu – trudno o taki?
W Nowej Zelandii, o ile ma się pracę i jakieś dochody, nie ma problemu z uzyskaniem kredytu bankowego. Przechodzą przez to wszyscy. A jeśli ktoś nie pracuje może wynajmować mieszkanie od agencji rządowej – Housing New Zealand – osiedlić się w mieszkaniu komunalnym za małe pieniądze.
Powiedzmy trochę o samej procedurze bankowej.
Żeby otrzymać kredyt, trzeba mieć pracę lub udokumentowane dochody. W obecnych warunkach finansowych banki wymagają od 15 do 20% wkładu własnego. Można wybrać stopę oprocentowania – zamrożoną na kilka lat. Wtedy, bez względu na sytuację, płaci się takie same odsetki. Można na tym wygrać lub przegrać, jeśli odsetki pójdą w górę lub w dół. Można wybrać też wariant elastyczny z ruchomymi odsetkami.
Mieliśmy trochę szczęścia, bo oprocentowanie naszego kredytu na dom wynosiło od 5 do 8% w skali roku. Wcześniej, jak mówili nam znajomi, przekraczało nawet 20%. Obecnie oprocentowanie sięga 7–8%, w zależności od banku.
Za pieniądze z kredytu można by w Nowej Zelandii nabyć teoretycznie dom, mieszkanie albo tzw. leaky building, czyli przeciekający dom. Ten ostatni to faktycznie nowozelandzka domena?
W Nowej Zelandii wiele osób kupiło tzw. leaky buildings. Przy ich budowie deweloperzy stosowali surowe drewno i dużo płyt gipsowych. Wykonanie było byle jakie. Do dzisiaj wiele ludzi procesuje się nie tylko z firmami budowlanymi, ale także z lokalnymi władzami, które wyrażały zgodę na budowę i zatwierdzały budynek przed zamieszkaniem. To nie była domena tylko Nowej Zelandii. Afery z przeciekającymi domami nie ominęły także Kanady.
Nas szczęśliwie taki problem ominął. Dom budowała nam firma ciesząca się renoma, i jest solidny. Kosztował ok. 30 – 40 tys. drożej niż w innej firmie, ale mieliśmy pełną gwarancję, że nic nie przecieknie, jest obłożony cegłą. Z tej inwestycji jesteśmy zadowoleni. Cóż, czasami sprawdza się maksyma, że co tanie, bywa drogie…
Wydaje się, że to właśnie trwałość domu powinna stać w centrum zainteresowania w takich rejonach, jak Australia i Oceania, gdzie naturalne kataklizmy wcale nie są rzadkością. Tymczasem większość budynków wydaje się mieć lekką konstrukcję.
W Australii problemem są powodzie i cyklony. Wiele domów, bez względu na to, jak solidnie zostały wykonane, zostało porwanych przez nurt wody. W Nowej Zelandii występują zaś trzęsienia ziemi tak, jak ostatnio w Christchurch. Zdecydowana większość nowych, lekkich domów wytrzymała kataklizm, bo budowane były według określonych standardów.
Czy istnieje obawa, że podobne wydarzenia, jeśli częstsze, byłyby w stanie poważnie nadszarpnąć turystykę takiego miejsca, jakim jest Nowa Zelandia?
Branża turystyczna jest bardzo wrażliwa. Wystarczyło trzęsienie ziemi w Christchurch, a już kilkadziesiąt tysięcy turystów z całego świata zrezygnowało z przyjazdu do Nowej Zelandii. Cierpią na tym hotelarze i operatorzy. Niepokoje na świecie, epidemie, powodzie działają podobnie. Pamięta Pani SARS? Takie i podobne wydarzenia zmniejszają entuzjazm do turystycznych wojaży.
Rozmawiała Malwina Wrotniak
Źródło: Bankier.pl