Dobrą operę mydlaną poznaje się po tym, że jej końca nie widać. Nie inaczej jest w przypadku tej, której głównym bohaterem są nasze emerytury. Niestety, mimo widocznie dużego poczucia humoru autorów scenariusza, odbiorcom widowiska nie jest już do śmiechu. Gra idzie o gigantyczne pieniądze. Oczywiście pieniądze podatników.
Dobrze, że jest ten krzyż…
Rząd ma dużo szczęścia. Trudno wyobrazić sobie, jakie byłyby jego notowania, gdyby na Krakowskim Przedmieściu nie stał żaden krzyż. Wtedy opinia publiczna zamiast skupiać swoją uwagę na raczej absurdalnym sporze, miałaby okazję baczniej przyjrzeć się zamieszaniu wokół naszych emerytur. A jest naprawdę co „podziwiać”.
Wydawało się, że minister Fedak wyjęła z rękawa wszystkie asy i nie ma już w zanadrzu żadnej recepty na uzdrowienie sytuacji emerytów. Nic bardziej mylnego. W zeszłym tygodniu okazało się, że zmniejszenie wysokości składek wpływających do OFE nie było ostatnim słowem pani minister. Wszystko wskazuje na to, że resort pracy chce poprawić beznadziejną sytuację ZUS-u możliwie najszybciej i za wszelką cenę. A jeśli jest pilna potrzeba zorganizowania dodatkowych środków, to przecież przeciętny obywatel zawsze ma jeszcze jakieś zaskórniaki, którymi chętnie się z państwem podzieli. Ministerstwo poszło tym tropem i tak pojawił się pomysł… zamrożenia na dwa lata wpłat do OFE.
Podatnik zawsze pomoże. Bo nie ma wyjścia
Traktując jednak sprawę zupełnie serio, strategia zaproponowana przez resort pracy podważa sens reformy emerytalnej. Przypomnijmy, że jej podstawowym założeniem była dywersyfikacja środków gromadzonych na emeryturę: przeniesienie części odpowiedzialności na prywatne firmy (II filar – OFE), ale także na przyszłego emeryta (III filar).
Nie od dziś wiadomo, że Zakład Ubezpieczeń Społecznych potrzebuje mnóstwa pieniędzy. Wstrzymanie wpłat do OFE spowoduje, że do ZUS-u wpłynie przez dwa lata 45 mld złotych. Na co przeznaczone zostaną te pieniądze? Oczywiście na zasilenie kasy budżetu i na wypłaty bieżących emerytur. Czy ktoś w ministerstwie pracy pamięta jeszcze, że budżet dopłaca do ZUS-u 30 mld rocznie?
Ograniczenie wpłat do OFE jeszcze bardziej pogrąży klientów. Brak jakiegokolwiek zasilenia kont przez dwa lata spowoduje, że opłacalność ich prowadzenia będzie znikoma. Wobec pasywnego zarządzania środkami, kosztów, które wszyscy ponosimy oraz inflacji, saldo naszych rachunków będzie zatrważająco niskie.
Trudno też wyobrazić sobie, że w ciągu tych dwóch lat państwowy system emerytalny dźwignie się na tyle, żeby zrekompensować straty poniesione przez emerytów. O zyskach już nie wspominając.
Konflikt w rządzie
Obecnie trudno stwierdzić, czy planowane pomysły wejdą w życie. Wszystko zależy od tego, który minister ma większy wpływ na premiera – Boni czy Rostowski. Minister finansów z otwartymi rękami przyjmie każdego, kto przedstawi mu pomysł podreperowania budżetu. Wydawało się, że na podwyżce VAT-u się skończy. Ponieważ jednak doraźnej pomocy nigdy za wiele, również radosne pomysły minister Fedak, aprobowane przez wicepremiera Pawlaka, wcale nie stoją na straconej pozycji.
Tak więc ostatnią nadzieją dla kontynuacji reformy emerytalnej wydaje się być Michał Boni, który na projekcie nie zostawia suchej nitki. Wspierają go ekonomiści i przedsiębiorcy, jednak to może nie wystarczyć. Premier Tusk za wszelką cenę chce ratować finanse państwa. Niestety, nie za pomocą niezbędnych reform, a doraźnymi działaniami, których konsekwencje poniosą wszyscy pracujący obywatele.
Gdzie te reformy?
Donald Tusk obiecał uzdrowienie finansów publicznych. Bronisław Komorowski, walcząc o prezydencki fotel, obiecał, że będzie premiera wspierał. Czy jednak można obietnice obu panów traktować poważnie, skoro naprawę finansów państwa rozpoczynają od podwyżki podatków i „zagarnięcia” prywatnych pieniędzy emerytów?
Rząd rzeczywiście jest w trudnej sytuacji. Polska pod względem wzrostu PKB może i jest zieloną wyspą w Europie. Jednak premier oraz ministrowie chyba zapominają, że sam wzrost PKB nie uzdrowi coraz gorszego stanu finansów publicznych. Tak jak wstrzymanie składek wpłacanych do OFE nie uleczy dogorywającego systemu emerytalnego.
Bez strategicznie przygotowanych i rozłożonych w czasie reform ani sytuacja budżetu, ani tym bardziej emerytów nie ulegną choćby najmniejszej poprawie. Trzeba przynajmniej częściowo ograniczyć przywileje emerytalne i raz na zawsze rozprawić się z KRUS-em. Obniżać, a nie podwyższać podatki, które i tak mamy jedne z najwyższych w Europie. Chyba że chcemy dławić gospodarkę i utrudniać już i tak niełatwą sytuację pracodawcom.
Problemem są zbliżające się wybory. A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpocznie rewolucyjnych reform w czasie permanentnie trwającej kampanii wyborczej – bo przecież zaraz będą wybory samorządowe, potem parlamentarne, w końcu do europarlamentu. W sam raz, żeby usprawiedliwić niereformowanie państwa.
To prawda, że jesteśmy w lepszej sytuacji niż Grecy czy Hiszpanie. Czy jednak nie powinniśmy równać w górę? Nie musimy być drugą Irlandią, ale obyśmy się nie stali drugą Grecją. Jeśli jednak polski rząd będzie patrzył krótkowzrocznie i działał doraźnie, to z zielonej wyspy przeobrazimy się w inną. Bezludną.
Szymon Matuszyński
Źródło: Bankier.pl