Kilka chwil wystarczy, by ulokować pieniądze w akcje największych światowych korporacji. Znacznie trudniej jednak zainwestować we wzrost małych, lokalnych firm, które znamy z sąsiedztwa. „Slow money” to ruch, który ma odwrócić ten trend.
Z zasady trudniej ufa się komuś lub czemuś, czego nie widziało się na własne oczy. Nie przeszkadza to jednak milionom inwestorów regularnie lokującym swoje środki w akcje globalnych korporacji, znanych im co najwyżej z mediów. Jednym z najsilniejszych rynkowych trendów 2010 roku będzie, zdaniem tygodnika „Business Week”, tzw. slow money movement, czyli inwestycyjny powrót do korzeni.
Inwestorów przywiązać do okolicy, a pieniądze do ziemi
To, co jedni postrzegają w kategorii ekstrawaganckiego pomysłu grupy zapaleńców, zdaniem innych jest ideą skazaną na sukces. Bez względu na efekt końcowy, wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych ruch slow money raczej nie będzie skazany na obojętność – o nowej koncepcji zarabiania pisały takie tytuły, jak „The Wall Street Journal”, „Time”, „The Economist”, „Los Angeles Times” czy wspomniany „Business Week”.
Slow money to odłam szerszego ruchu slow movement, którego hasło przewodnie brzmi „zwolnij”. Jego inicjatorzy zachęcają do zwolnienia tempa, co ma przynieść profity ludziom i miejscom, w których żyją. Slow food to idea zachęcająca do zwolnienia tempa i samodzielnego przygotowywania posiłków ze zdrowej żywności, slow cities to określenie miast, w których propaguje się życie bez pośpiechu i bliżej natury. Wyznawcy idei slow money chcą z kolei „przywiązać inwestorów do miejsc, w których żyją, a ich pieniądze do ziemi”.
Choć to mało podobne do Amerykanów – postulują upraszczanie. Pieniądz krąży dziś zbyt szybko, firmy rozrastają się do zbyt dużych rozmiarów, a finansowanie jest zbyt skomplikowane – podkreślają zwolennicy nowej i bardziej przejrzystej – jak o niej mówią – gospodarki, odwołującej się do pierwotnych zasad. W myśl zasady „od szczegółu do ogółu”, ze swoim pomysłem startują w pierwszej kolejności na niewielkich, lokalnych obszarach. Tam powstają pierwsze lokalne sieci wiążące farmerów, ranczerów, właścicieli małych firm skupionych wokół sektora spożywczego z menedżerami funduszy, gotowymi inwestować w niestandardowym i niepopularnym jak na razie kierunku.
Sam sposób inwestowania często nie jest niczym nowym. Choć cały czas trwają prace nad kreowaniem i wdrażaniem nowych instrumentów finansowych dedykowanych temu niecodziennemu systemowi, większość spośród już istniejących sieci slow money bazuje na tzw. mikropożyczkach, a zatem niewielkich sumach nie wymagających od rolnika zabezpieczenia dla zaciąganego zobowiązania. Alternatywą staje się gdzieniegdzie fundusz mezzanine lub inne formy inwestowania, niestosowane dotąd w segmencie mikroprzedsiębiorstw.
Biznes trzeba poczuć
Główna zasada nurtu slow money mówi: stawiaj na biznes, który możesz zobaczyć na własne oczy, którego produkty możesz dotknąć i powąchać – nawet, jeśli na zysk będziesz musiał zaczekać. Obiektem zainteresowania inwestorów są tym samym firmy o charakterze lokalnym, znane z bezpośredniego sąsiedztwa, których rozwój obserwuje się na własne oczy. Na bieżąco obserwuje się, ale i konsumuje owoce tego rozwoju – dosłownie. Firmy, w które inwestuje się w ramach ruchu slow money, skupione są przede wszystkim wokół branży spożywczej – produkują i przetwarzają żywność, dbając o jej najwyższą jakość. A im bliżej im do coraz modniejszej ekologii, tym lepiej.
Wiele funduszy inwestujących w mikro i małe przedsiębiorstwa zauważa intensywny rozwój tzw. branży spożywczej nowej ery, której podstawą są lokalne produkty wysokiej jakości. W związku z rosnącą świadomością na temat zdrowego odżywiania się, konsumenci coraz chętniej sięgają po to, co zdrowe, przy okazji z przyjemnością wspierając lokalny biznes. Te same firmy, którym obiektywnie można by wróżyć sukces, nie są jednak interesujące dla inwestorów, bo nie wpisują się w strategię szybkiego zysku. Nie są też w żaden sposób atrakcyjne dla banków, bo trudno im zorganizować zabezpieczenie dla kredytu. Co miałoby sprawić, że w portfolio inwestorów znajdzie się miejsce dla tego typu przedsiębiorstw?
Kto w to uwierzy
W związku z samą nazwą ruchu, na usta ciśnie się przecież pytanie o to, czy i zysk wraca do inwestora w wolnym tempie. Ta strategia obracania pieniądzem już w samym założeniu nie jest przeznaczona dla każdego. Uważany za ojca ruchu slow money Woody Tasch chciałby w ciągu kolejnych dziesięciu lat zachęcić milion Amerykanów do przeznaczania po 1 procencie dochodów na rozwój firm produkujących zdrową żywność. Idzie bowiem nie o to, by zupełnie zmienić obecny kierunek inwestowania, lecz by zwrócić uwagę na nowe możliwości i część swojego pieniądza wpuszczać w lokalny obieg. Skusi się jednak na to milion tylko takich Amerykanów, którzy będą gotowi zaczekać na profity. „Zysk z dobrej inwestycji, nawet jeśli wymaga dłuższego niż przy alternatywnych rozwiązaniach oczekiwania, będzie wyższy” – słyszą jako zachętę.
Określenie „wyższy zysk” nie do końca jednak może być tu rozumiane dosłownie. Prawdopodobna stopa zwrotu z takiego przedsięwzięcia sięgnie zaledwie kilku procent, jednak to, co podobno stanowi realną przewagę, to dywersyfikacja inwestorskiego portfela i współtworzenie czegoś nowatorskiego – rynku, który w kontrze do globalnego trendu, bezpośrednio wiąże producenta z konsumentem.
Wśród argumentów mających przekonać do slow money wymienia się również większą kontrolę nad pieniądzem, gdy kapitał „krąży po okolicy”. – Najpierw to ruch slow food przywrócił świadomość na temat tego, skąd pochodzi to, co jemy, zwiększył zainteresowanie farmami, plantacjami, zdrową żywnością – mówi Woody Tasch. – To samo trzeba zrobić z pieniędzmi – czas przypomnieć skąd do nas przychodzą, i dokąd płyną, gdy je wydajemy lub inwestujemy – dodaje.
Odwrócić trend
Gospodarka XX wieku rozwijała się pod hasłem „dziś zarobek, filantropia jutro”. Slow money zakłada, że w obecnym stuleciu zagości odwrotne podejście do biznesu. Życzenie to dość pobożne, a z całą pewnością i kontrowersyjne. Jak bowiem głosi znana maksyma – nieważne, jak mówią, ważne, by mówili. Dlatego propagatorzy idei na każdym kroku rozbudzają wyobraźnię, stawiając pytanie: jak wyglądałby świat, gdyby 50% krążących w gospodarce pieniędzy inwestowane było w promieniu 50 km od inwestora?
Jeżdżąc (czy „powoli”?) z wykładami na razie głównie po Stanach Zjednoczonych, od kilku lat zwolennicy ruchu slow money goszczą w progach małych społeczności, zachęcając tamtejszych przedsiębiorców i inwestorów do zawiązywania współpracy. Po trzykroć edukacja, a później budowa lokalnych sieci powiązań to aktualne wyzwania szerzącego ideę Slow Money Alliance. Do tego kreowanie i popularyzacja nowych instrumentów finansowych i towarzyszących im usług.
Idea slow money ma szansę przyjąć się szczególnie w otoczeniu, któremu już dotąd bliska była społeczna odpowiedzialność biznesu (z ang. CSR – Corporate Social Responsibility). Tutaj jednak relacje pomiędzy stronami są głębsze, niż w ramach tradycyjnego CSR-u. Mówiąc obrazowo – inwestor nie tylko wspomoże budowę stodoły na ekologicznej farmie, by w ten sposób kreować swój wizerunek zaangażowanego społecznie podmiotu, ale też będzie finansował w dłuższym okresie inne potrzeby infrastrukturalne gospodarza. Pomimo świadomości, że nie wszystko i nie od razu zaprocentuje, zbuduje silniejszą relację, co w dłuższym okresie powinno przynieść mu większą korzyść.
Na ostatnim, czerwcowym ogólnokrajowym zjeździe zwolenników tej idei w Vermont, pod jej zasadami podpisało się kolejnych 600 osób. W skali kilkuset milionowego kraju to tyle, co nic. Program jest jeszcze w powijakach i bardziej niż na robieniu biznesu polega dziś na edukowaniu, bez którego nie sposób pójść dalej. Agitatorzy ruchu trwają jednak przy swoim: skoro udało się wepchnąć społeczeństwo na ścieżkę globalizmu i konsumpcjonizmu, dlaczego nie można by go teraz nakłonić do trendów zupełnie odwrotnych? Dopóki jednak mowa o inwestorach, mowa o pieniądzach, dlatego kluczowym pytaniem wydaje się bardziej – ilu z nich będzie w stanie redefiniować pojęcie zysku.
Malwina Wrotniak
Źródło: Bankier.pl