Nie można tego powiedzieć o rosyjskim indeksie RTS, który tracił 16 procent (skończył sesję spadkiem 19. procentowym). Rozpoczęcie sesji w USA zwiększyło panikę. Indeksy spadały tak szybko, że było to wręcz nieprawdopodobne. Francuski CAC-40 stracił 9 procent, a niemieckie XETRA DAX 7 procent. To była klasyczna panika.
Takie, historyczne sesje powinny prowokować do napisania obszernego komentarza, ale co tu pisać, kiedy właśnie to jedno słowo wyjaśnia wszystko: panika. Owszem, to prawda, że kłopoty europejskich banków sygnalizują, że kryzys się rozlewa. To również prawda, że zarówno USA jak i strefa euro nie unikną recesji (nie wiemy jedynie jak długiej). Ale to było wiadome już dużo wcześniej. W poniedziałek na rynki amerykańskie nie dotarły żadne nowe, dewastujące informacje, a jednak ucieczka z wszystkich rynków była kontynuowana.
Na rynek akcji dosłownie nic nie działało. Dowiedzieliśmy się na przykład, że w piątek spotkają się ministrowie finansów i szefowie banków centralnych państw grupy G-7. To spotkanie ma być poświęcone koordynacji działań, które zapobiegną dalszemu rozwojowi kryzysu na globalnych rynkach finansowych. Poza tym Nicolas Sarkozy odczytał w imieniu przywódców 27 państw UE deklarację, w której twierdzono, że „Wszyscy przywódcy Unii Europejskiej oświadczają, że każdy z nich podejmie wszystkie konieczne kroki, by zapewnić stabilność systemu finansowego, czy to przez zastrzyk gotówki z banków centralnych, czy to przez środki ukierunkowane na poszczególne banki czy to przez wzmocnione ramy prawne ochrony depozytów”. Gracze dalej sprzedawali akcje – najwyraźniej wyparowała wiara w pomoc rządów.
Najwyraźniej brak pozytywnej reakcji na przyjęcie planu Paulsona, bardzo słabe dane makro z zeszłego tygodnia i problemy europejskich banków stworzyły wybuchową mieszankę, która napędzała panikę. Wielu analityków twierdzi (bardzo słusznie), że panika zazwyczaj kończy (czasem jedynie na pewien czas) przecenę. Tak też może być i tym razem, ale przypominam, że również w poniedziałek, tydzień temu, świat też przeżył taką panikę i nie była ona ostatnia jak widać. Pozostaje zadać pytanie: czy to już jest TA panika? Wykluczyć tego nie można, bo powody, dla których (w USA) wystąpiła były według mnie w poniedziałek niezbyt klarowne. Przeważyły emocje – po prostu strach. Nawiasem mówiąc skoro poniedziałki są takie dla giełd trudne, bo wszystko, co złe dzieje się w czasie weekendów, to kto będzie chciał zostać z akcjami w piątek?
Przecena zakończyła się na godzinę przed końcem sesji. Indeksy spadały wtedy już po ponad 8 procent, a indeks S&P 500 testował psychologiczny poziom 1000 pkt. To było idealne miejsce do ataku popytu (również do realizowania zysków z krótkich pozycji tam, gdzie można było je wcześniej otwierać). Pozostawało kibicować bykom, bo widomo było, że sesja zakończana małymi spadkami zmieniłaby gwałtownie nastroje na całym świecie. Udało się rzeczywiście znacznie zredukować straty, co może dzisiaj doprowadzić do wzrostu indeksów w Europie. Nie ulega jednak wątpliwości, że jesteśmy w głębokim rynku niedźwiedzia. Odbicia indeksów tego nie zmienią. Być może zmieniłaby to jakaś mega-interwencja banków całego świata krajów rozwiniętych (obniżki stóp, utworzenie światowego funduszu), ale na razie wydaje się to być zupełnie utopijnym postulatem.
Byki na GPW też nie miały w poniedziałek najmniejszej szansy. Potężna przecena w Azji i Europie doprowadziła do rozpoczęcia sesji blisko ponad trzyprocentowym spadkiem. W okolicach południa WIG20 tracił już ponad pięć procent, a MWIG40 sześć procent. Najmocniej traciły banki i KGHM. W drugiej połowie dnia popołudniowa stabilizacja, a nawet próba odbicia na giełdach europejskich doprowadziła i u nas do poprawy sytuacji, ale fatalny początek sesji w USA znowu odwróciła kierunek indeksów i zakończyliśmy sesję spadkiem WIG20 o 5,6 procent.
Jak widać u nas też widzieliśmy panikę, ale miała ona zdecydowanie mniejszą skalę. Presja podaży była spora, ale obroty niezbyt duże. Z tego wynikało, że presja umarzających jednostki Polaków nie była zbyt duża. Oczywiście to może się w dowolnym czasie zmienić, ale na razie dramatu nie było. Wczorajszy atak byków na Wall Street (mimo, że indeksy mocno tam spadły) może dzisiaj i u nas doprowadzić do wzrostu indeksów. Wszystko zależy od tego, co będzie się działo na rynkach europejskich – jak odbiorą informacje płynące z Bank of America (duży spadek zysku i podniesienie kapitału o 10 mld USD). Nie znaczy to jednak, że to już musi być koniec kłopotów. Daleko jest jeszcze do powrotu zaufania na rynkach. Nawet duże, chwilowe, wzrosty indeksów tego nie zmienią.
Piotr Kuczyński
Xelion. Doradcy Finansowi