Przede wszystkim trzeba wyraźnie powiedzieć, że chyba nikt nie spodziewał się po Benie Bernanke tak wyraźnego zdefiniowania poglądów akurat w tym momencie. Szef Fed miał w przeszłości wiele okazji, żeby wygłosić swoje credo i nigdy z tego w tak dużym stopniu nie skorzystał, mimo że uważany jest za zwolennika jasnego komunikowania się z rynkami finansowymi (w odróżnieniu od „greenspeaku” używanego przez Alana Greenspana). Na przykład w swoim wystąpieniu w przedostatnim tygodniu maja ani słowem nie wspomniał o polityce monetarnej. Humorystycznym akcentem było jednak wtedy to, że wyraził skruchę, twierdząc, iż nie powinien był podczas przyjęcia (kilka tygodni temu) zwierzać się Marii Bartiromo, dziennikarce CNBC, ze swoich poglądów na politykę monetarną. Podobno Ben Bernanke wyraził w tej rozmowie niezadowolenie z tego, że rynki uważają go za „gołębia”, co wprowadziło rynki w stan rozedrgania. Mam wrażenie, że w poniedziałek szef Fed miał już po prostu dosyć krytyki i postanowił, korzystając z okazji, jasno przedstawić swoje poglądy.
Spróbuję w dużym skrócie przedstawić jego tok rozumowania. Po pierwsze potwierdził, że gospodarka zwalnia, bo wyraźnie spada dynamika wydatków konsumenckich. Jednym z powodów tego spowolnienia są rosnące koszty paliw i energii. Drugim jest spowolnienie na rynku nieruchomości, czego skutkiem jest to, że „posiadacze domów nie doświadczają wzrostu wartości domów w tempie, które utrzymywał się w ostatnich latach”. Zauważył też, że sytuacja na rynku pracy się trochę pogorszyła. Wydawałoby się, że widząc oznaki słabości, które zmniejszą wydatki konsumentów (odpowiadają oni w USA za 2/3 gospodarki) Ben Bernanke będzie zaniepokojony, a to zmniejszy prawdopodobieństwo przynajmniej chwilowego zatrzymania cyklu podwyżek stóp procentowych. Okazało się jednak, że nie widzi takiego niebezpieczeństwa i twierdzi, że mimo spowolnienia, którego nie widać na przykład w inwestycjach i w eksporcie, PKB w tym roku wzrośnie w USA o 4 procent. Ciekawe było to, że widząc nadchodzące spowolnienie gospodarcze szef Fed nie boi się jego wpływu na globalną gospodarkę, a po prostu stwierdza, że „podtrzymanie globalnej ekspansji będzie wymagało od naszych partnerów handlowych większego stopnia uzależnienia od własnego popytu jako źródle rozwoju”. Można więc powiedzieć, że było to ostrzeżenie – USA nie będą już ratowały gospodarki światowej w takim stopniu jak to dotychczas czyniły. Być może w związku z tym będą dążyły do osłabienia dolara.
Większa część wystąpienia poświęcona była inflacji i to właśnie te fragmenty wystraszyły inwestorów. Ben Bernanke stwierdził, że wzrost cen ropy i innych surowców wynika z dużego popytu oraz z problemów podaży i niewątpliwie przysłużył się zwiększeniu inflacji, ale nie w takim stopniu jak można się było tego obawiać. Stwierdził, że inflacja bazowa jest wysoka i „jeśli trend się utrzyma, będzie na poziomie lub powyżej poziomu uważanego przez wielu ekonomistów (łącznie z B.B.) zapewniającego stabilność cen i długotrwały rozwój”. Szczególnie zaniepokoił go wzrost inflacji bazowej o „3,2 proc. w ciągu ostatnich 3 miesięcy i 2,8 proc. w ciągu 6 miesięcy”. Ciekawe jest to, że jak widać Fed nadal patrzy prawie wyłącznie na inflację bazową (bez żywności i ropy), mimo że trudno powiedzieć, żeby (tak jak w 20. wieku) ceny ropy były bardzo zmienne i w związku z tym niemające wielkiego wpływu na inflację. Czteroletni trend wzrostowy na rynku ropy przecież ciągle obowiązuje.
Zagadka wyjaśnia się, kiedy Bernanke stwierdza, że „rynek kontraktów na ropę w odróżnieniu od rynku spot sygnalizuje, że ceny ropy przestaną wkrótce rosnąć”. Muszę powiedzieć, że jest to stwierdzenie zaskakujące. Nie twierdzę, że ceny ropy muszą rosnąć – wystarczy, że fundusze hedingowe zagrają na zniżkę i będą spadały – ale opieranie się na tym co pokazuje rynek futures i to przed sezonem huraganów szczególnie sprzyjającym wzrostowi ceny ropy jest zadziwiające. Wynika z tego, że dalszy wzrost cen surowców (szczególnie ropy) będzie dla Fed dużym zaskoczeniem i może zwiększyć presję na kontynuowanie cyklu podwyżek stóp. Bernanke potwierdził to mówiąc, że „nie jest wykluczone, iż zmienność na rynkach surowców doprowadzi do zwyżek, które zagrożą przyszłej inflacji”. W końcu stwierdził też, że polityka monetarna musi być “prowadzona z dużą ostrożnością i uwagą poświeconą ewolucji prognoz rozwoju gospodarczego sygnalizowanych przez napływające dane makroekonomiczne”, a Fed musi być teraz bardzo czujny i zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby oczekiwania inflacyjne wynikające ze wzrostu cen surowców nie przeniosły się do inflacji bazowej.
Rynek odczytał to wystąpienie jednoznacznie – Ban Bernanke jest mniej zaniepokojony stanem gospodarki, a zdecydowanie bardziej presją inflacyjną. Inaczej mówiąc: rośnie prawdopodobieństwo kontynuowania cyklu podwyżek stóp. Wydaje się jednak, że szef Fed po prostu przedobrzył. Chcąc wymazać swoje niejednoznaczne wystąpienia i pokazać się w postaci rycerza walczącego ze smokiem inflacji ubrał swoje wystąpienie w słowa, które rynek przestraszyły. Tak naprawdę powiedział przecież to, co FOMC mówi od dawna: gospodarka rośnie i będzie rosła, spowolnienie na rynku nieruchomości jej zaszkodzi jedynie nieznacznie, wzrost sięgnie 4 proc, PKB, a kolejne decyzje o podwyżkach stóp będą zależały od napływających informacji. Reakcja rynku była zdecydowanie nadmierna. Wystarczy jednak, że w przyszłym tygodniu dane o inflacji okażą się być nie takie znowu straszne, żeby, paradoksalnie, to credo szefa Fed odwróciło kierunek indeksów.
Komentarz przygotował
Piotr Kuczyński
Główny Analityk
Xelion. Doradcy Finansowi