Widać, że napór sprzedających nie zmalał przez weekend. Mamy też kolejny namacalny dowód na to, że głównymi sprawcami mizernych nastrojów na naszej giełdzie są gracze z zagranicy. To oznacza, że wyłącznie w globalnych trendach należy też wypatrywać ewentualnego przełomu. Lepiej, żeby przyszedł on jak najszybciej, bo na razie koniunktura na parkiecie zdaje się staczać po równi pochyłej. Świadczy o tym choćby brak reakcji na zaskakująco dobre wyniki ogłoszone przez Agorę. Nie uchroniły one medialnej spółki przed spadkiem (choć pobudziły wyobraźnię akcjonariuszy konkurencyjnego TVN-u, który ostro ruszył w górę).
Bodaj ostatnią nadzieją dla graczy, liczących na odbudowanie nastrojów na bazie finansowych dokonań spółek, mogą być raporty finansowe największych banków – w środę wyniki podadzą Pekao i BPH, a w piątek – PKO BP. Jeśli i one nie rozruszają popytu, inwestorom znów przyjdzie zmagać się z ważną strefą 3350 pkt. Walka o jej utrzymanie będzie tym istotniejsza, że już raz tę barierę udało się obronić. Jeśli ta sztuka udałaby się po raz wtóry, sporo otuchy wlałoby się do inwestorskich serc.
Tyle, że na razie nie widać zbyt wielu atutów po stronie optymistów. We wtorek wyjątkowo słabo radziły sobie spółki surowcowe i paliwowe oraz banki (nie licząc BRE, który jednak nie ma zbyt dużego udziału w giełdowych indeksach). Odpoczywała też branża budowlana. Skoro więc wszystkie lokomotywy hossy tkwią unieruchomione na bocznym torze, to kto może obronić giełdę przed dalszymi spadkami?