Groźba obniżenia ratingów Włoch i Belgii podziałała niczym kubeł zimnej wody wylanej na głowy inwestorów. Jeśli do tego dodać słabsze dane makro z Chin oraz Niemiec, to ledwie jednoprocentowa przecena akcji w Nowym Jorku może być traktowana jako sukces byków.
Od samego rana na rynki finansowe napływały same złe informacje. Pierwszym ciosem było obniżenie perspektyw oceny wiarygodności kredytowej Włoch dokonane przez agencję Standard & Poor’s. S&P zmieniał perspektywę włoskiego ratingu ze stabilnej na negatywną, argumentując to kiepskim stanem gospodarki oraz malejącą determinacją polityków do przeprowadzenia jakichkolwiek reform. Wnioski były niezbyt odkrywcze, jeśli chodzi o kraj, który od dekady pogrążony jest w stagnacji gospodarczej.
Drugi cios już po południu zadała agencja Fitch, grożąca obniżeniem ratingu Belgii. Fatalna sytuacja fiskalna kraju Walonów i Flamandów także nie jest tajemnicą, a przyznany Belgii rating AA+ wydaje się stanowczo zbyt wysoki. Jednakże zmasowana akcja agencji w połączeniu z niestabilną sytuacją polityczną w Hiszpanii przypomniały inwestorom, że ryzyko poważnych perturbacji finansowych w Europie pozostaje wysokie i wciąż rośnie.
Na dodatek bardzo źle zaprezentowały się wstępne odczyty indeksów PMI. Wskaźnik dla chińskiego przemysłu spadł z 51,8 pkt. do 51,1 pkt. i przyjął najniższą wartość od 10 miesięcy. Taki wynik zwiększa prawdopodobieństwo „twardego lądowania” drugiej gospodarki świata. Do takiego wniosku doszli przynajmniej inwestorzy z Szanghaju, gdzie indeks SCI spadł o blisko 3%.
Rozchorowały także dane z Niemiec, których gospodarka od dwóch lat korzysta na boomie w Chinach. W maju PMI dla niemieckiego sektora wytwórczego spadł z 62,0 pkt. do 58,2 pkt. wobec oczekiwanych 61,1 pkt. Spadek z niemal rekordowo wysokich poziomów świadczy jednak o tym, że największa gospodarka strefy euro zaczyna hamować, co źle wróży całemu regionowi.
Przy kiepskich informacjach napływających zza granicy inwestorzy z Nowego Jorku zwrócili nawet uwagę na wskaźnik, który zazwyczaj zupełnie ignorują. Chodzi o ogólnokrajowy indeks koniunktury sporządzany przez chicagowski oddział Rezerwy Federalnej. W kwietniu wskaźnik ten przyjął wartość –0,45 pkt. wobec 0,32 pkt. w marcu. Wyniki ujemne oznaczają, że gospodarka USA rozwija się wolniej od swojego potencjału.
Przy takim zestawie informacji przecena akcji była praktycznie przesądzona. Zwłaszcza że pod presją umacniającego się dolara gwałtownie taniały surowce, obniżając wyceny spółek naftowych i górniczych. Ceny niklu i ołowiu spadły po blisko 5%, miedź potaniała o 3%, a notowania ropy spadły o 2,5%, dzięki czemu kurs „czarnego złota” w Nowym Jorku spadł poniżej poziomu 100 USD za baryłkę. To akurat dobra wiadomość dla gospodarki i rynków akcji, ponieważ redukuje zagrożenie inflacyjne i zmniejsza szanse na zaostrzenie polityki monetarnej w USA.
Być może z tego powodu amerykańskie indeksy radziły sobie całkiem nieźle. Poza Nasdaqiem, który spadł o 1,6%, Dow Jones oraz S&P500 straciły nieco ponad 1%. W Europie główne indeksy odnotowały spadki rzędu 2-3%. Skala majowej korekty na Wall Street wciąż wygląda dość niepoważnie: od kwietniowego szczytu S&P500 oddalił się raptem o 4%, a inwestorzy wciąż wierzą w skuteczność strategii kupowania akcji na lokalnych dołkach.
Krzysztof Kolany
Źródło: Bankier.pl