W pierwszej części sesji inwestorzy mogli jeszcze mieć resztki nadziei na to, że będzie dobrze – po starcie, który wypadł na minusie, kupujący nadludzkim niemal wysiłkiem wyciągnęli indeksy w okolice środowego zamknięcia. Ale na tym koniec – nie udało się ich przebić. Po tej nieudanej próbie drugiej już nie było i niemal do końca dnia na rynku zapanowała beznadzieja.
Tak samo zresztą działo się na większości giełd europejskich, nie wyłączając tych najistotniejszych. W Paryżu i Frankfurcie indeksy spadały w ciągu dnia o 0,5-1,5 proc. Wszystko przez problemy związane z kredytami hipotecznymi o podwyższonym ryzyku, które znowu dały o sobie znać w Ameryce. Okazało się, że firma pożyczkowa Thornburg Mortgage musi oddać 28 mld dolarów, które pożyczyła od JP Morgan Chase, zaś problemy ze swoimi inwestycjami w obligacje oparte na kredytach hipotecznych ogłosił fundusz Carlyle Capital, którego straty mogą wynieść aż 37 mld dolarów. Nic dziwnego, że w USA indeksy też spadły solidnie pod kreskę.
To wszystko oznacza, że w piątek inwestorzy w Warszawie znów będą zdawali ważny egzamin – będą musieli bronić dna z 21 stycznia. Jeśli zostałoby przełamane, rynek może czekać kolejna fala bessy. Choć jest też umiarkowanie optymistyczny scenariusz – przełamanie dołka, ale na tyle niewielkie, by był jeszcze możliwy powrót do wzrostów. Przy tak niskich obrotach, jak czwartkowe, które ledwie przekroczyły 1 mld zł, trudno wierzyć w nagłą reinkarnację popytu, która pozwoliłaby uchronić styczniowe dno przynajmniej przed „nadgryzieniem”.
