Rząd zapowiada, że będzie pomagał ludziom, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne, w spłacaniu tych długów. To czysty PR?
Ja te słowa odczytałem nieco inaczej. Mógł sobie na nie pozwolić tylko polski premier. To były słowa człowieka szczęśliwego, że nie musi ratować sytuacji w sektorze bankowym.
Z tym szczęściem to chyba Pan przesadza.
Niekoniecznie. Tusk jest jednym z nielicznych szczęśliwców w świecie, którzy nie muszą się martwić upadającymi bankami. W związku z tym może zająć się ratowaniem szeregowych dłużników i realnej gospodarki. W czasach, gdy na całym świecie dopłaca się do sektora bankowego ciężkie miliardy, u nas nie dopłacono jeszcze ani złotówki. Banki w Polsce obsługują firmy na wysokim poziomie. Nie ma więc powodu, żeby wykonywać wobec nich wrogie gesty. To nie mieści się w logice dbania o dobro gospodarki.
Przedsiębiorcy, którzy stracili na opcjach walutowych, są innego zdania. Mówią, że wpadli w pułapkę zastawioną przez banki. Co Pan na to?
Zupełnie się z tym nie zgadzam.
To o co chodzi przedsiębiorcom?
O to, by unieważnić ich zobowiązania. Zastawili w ruletkę majątek i przegra-li. A teraz tłumaczą się, że byli nie-świadomi, iż zostali wprowadzeni w błąd. Gdy zarabiali pieniądze, to nie używali określenia „oszustwo” czy „hazard”. Teraz, gdy sytuacja się odwróciła i muszą płacić za przegraną, mówią, że gra jest nieważna. To próba rozegrania sytuacji biznesowej tak, by kosztem innych uchronić siebie przed konsekwencjami własnych czynów.
A może rzeczywiście opcje to hazard, w który banki wciągały swoich klientów?
Większość przedsiębiorców używała opcji walutowych po to, by zabezpieczyć wartości swoich kontraktów. Chciała na miesiąc, dwa, trzy zarezerwować korzystny dla siebie kurs wy-miany walut obcych na złotówki. Bo widziała, jak zmieniają się kursy, i obawiała się, że za uzyskane z eksportu waluty obce (euro, franki) dostanie potem mniej złotówek.
Przedsiębiorcy wykupywali więc opcje i umawiali się z bankami, że za jakiś czas będą mogli sprzedać te franki czy euro po określonej cenie, która wtedy z ich punktu widzenia była zyskowna. Taki kontrakt oczywiście kosztował. Bo kto zagwarantuje, że zapłaci więcej, jeżeli sam nie będzie miał możliwości zabezpieczenia własnych interesów? Ale w poszukiwaniu większych zysków i pojawiła się pokusa gry spekulacyjnej. Wykorzystali to przedsiębiorcy, wybierając korzystniejsze, ale jednocześnie bardziej ryzykowne formy zabezpieczeń, które stosowane w kilku bankach jednocześnie utraciły swoją pierwotną formę zabezpieczenia przed ryzykiem kursowym. Należy jednak podkreślić, że większość przedsiębiorców unikała takich rozwiązań.
Czyli nie wszyscy tak robili?
Właśnie. Tu pojawia się jednak kolejny, nie wymieniany do tej pory uczestnik tego procesu – firmy doradcze. Reklamowały, szczególnie wśród mniejszych firm takie ryzykowne rozwiązania. Bywało, że grupa przedsiębiorców organizowała przetargi, u którego z banków będą mogli uzyskać korzystniejszy, czyli tańszy kontrakt. Zawierali też, tym razem bez konieczności zabezpieczenia, ale z chęci poprawienia wyniku, kontrakty z kilkoma bankami, nie informując ich o tym. Ci ludzie bardzo często posiadali swoje kancelarie, specjalne dealing roomy, czyli jednostki wyspecjalizowane w tym, jak wykorzystywać instrumenty rynku finansowego do swoich operacji. Oni doskonale wiedzieli, co robią.
Wicepremier Pawlak jest orędownikiem unieważnienia umów na opcje.
Wolę tego nie komentować. Dla każdego, kto od lat działa w gospodarce, podstawową zasadą każdego kroku prawnego jest sprawdzenie, jakie są konsekwencje finansowe takiej decyzji.
I banki nie są tu niczemu winne?
Chcemy rozwiązać tę sytuację jak najszybciej. Dlatego ciągle zapraszamy do negocjacji.
To skąd ten chaos?
Wszystko toczyłoby się swoim rytmem i osiągano by porozumienia, gdyby nie pojawiły się projekty ustaw o opcjach, które skutecznie zablokowały wszelkie negocjacje.
Dlaczego?
Przedsiębiorcy mówią: po co mamy płacić, skoro może się okazać, że nie będziemy musieli tego robić. Może zapłaci podatnik?
Co się tyczy prawa, to ludowcy chcą iść do sądu przeciw bankom.
Fakt, nie można zakładać, że w tysiącach operacji nie doszło do żadnych nadużyć czy braku profesjonalizmu. I tam, gdzie to jest do udowodnienia, gdzie przedsiębiorstwo w sposób ewidentny zostało oszukane, rozwiązaniem jest sąd. Ale od tego są sądy polubowne. To sposób na szybkie, tanie i kompetentne rozwiązanie. Sąd powszechny wiąże się z ryzykiem. Rozpoznanie trwa i nie wszyscy znają się na skomplikowanych mechanizmach.
A jeśli okaże się jednak, że umowy z bankami są nieważne?
Trzeba będzie zamykać rozpoczęte operacje. To oznacza gigantyczne koszty dla państwa i obywateli. W dyrektywie unijnej, na którą powołują się ludowcy, jest zapis mówiący, że przedsiębiorcy, w tym i banki, mogliby domagać się zwrotu poniesionych strat od Państwa, które na czas nie wprowadziło odpowiedniego prawa. To oznacza, że płaciłby podatnik. Nie mówię już o stratach wszystkich, którzy wzięli kredyty w walutach obcych, bo wówczas kurs złotówki prawdopodobnie by się pogorszył do poziomu oznaczającego dla wielu ludzi katastrofę finansową.
Póki co, po sprzedaży przez rząd euro z funduszy unijnych, złotówka złapała oddech. Ale co dalej?
Ta sytuacja może trwać dłużej. O ile firmy międzynarodowe dojdą do wniosku, że Polska nie jest gąbką, którą można bez ryzyka wycisnąć. W tym kontekście dobre było ostatnie sejmowe wystąpienie ministra finansów. Wypunktował opozycję za pustą gadaninę i jednocześnie potwierdził determinację rządu w dążeniu do euro. To sygnał dla spekulantów, że ich gra też jest obciążona sporym ryzykiem.