Rok 2009 będzie rokiem pamiętnym. To rok kryzysu finansowego, który ogarnął cały świat. To, co działo się zaraz po upadku banku Lehman Brothers, to była dopiero przygrywka do zdarzeń, które miały nadejść na początku 2009 roku.
I chociaż można powiedzieć, że polskie banki poradziły sobie finansowo, to jednak ten rok nie będzie dobrze wspominany. Wszystko z powodu wielu bankowych wpadek, błędów i pomyłek. Można nawet bez przesady stwierdzić, że to była swego rodzaju wpadkowa kumulacja 20-lecia. Gdyby jeszcze można było coś z tego wygrać. Jednak wylosowani, którzy akurat mieli to „szczęście”, niekoniecznie mają powody do zadowolenia.
Zaczęło się jak w filmie Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi. Potem tylko napięcie rosło. Największą wpadką, nie tylko 2009, ale w polskim przypadku można powiedzieć i stulecia, były tzw. toksyczne opcje walutowe. To one pogrążyły wiele firm, przez kilka miesięcy sprawiały zawirowania na rynku walutowym, a w końcu pokazały podejście banków, które w żaden sposób nie licuje z mianem instytucji zaufania publicznego.
Kilku instytucjom taka strategia odbija się czkawką. Z całą pewnością jako wpadkę należy zaliczyć fakt, że sporo banków ten rok zakończy na minusie, częściowo również ze względu na problem opcji. Wartość złych kredytów w segmencie firm, przekraczający 10%, i kredytów konsumpcyjnych, który osiągnął wskaźnik blisko 10%, również nie jest powodem do chwały.
Wstydzić powinni się wróżbici pracujący w różnych bankach (raczej tych zagranicznych), którzy wieszczyli w Polsce recesję. Warto tutaj przypomnieć prognozy Michał Dybuły, głównego ekonomisty polskiego oddziału francuskiej grupy BNP Paribas. W środku finansowej burzy jego przewidywania mogły mieć bardzo negatywne skutki dla tysięcy polskich firm i rodzin. Co mówił? „Przewidujemy, że w tym roku Polska gospodarka skurczy się aż o 1,8 proc. Spadnie eksport i inwestycje. Zmniejsza się konsumpcja, bo pogarsza się sytuacja na rynku pracy.” Gdyby wtedy go posłuchać… BNP Paribas nie miał dobrych informacji dla zadłużonych w walutach obcych – „Przewidujemy, że na koniec roku za euro zapłacimy 5,2 zł. Później będzie lepiej. Na koniec przyszłego roku prognozujemy kurs euro na poziomie 4,7 zł” mówił pod koniec marca Dybuła. Oczywiście przewidywanie w okresie turbulencji jest trudne, ale trzeba brać pod uwagę, jakie skutki mogą mieć takie wypowiedzi dla całego kraju…
Problem opcji wpychanych firmom, a później zamienianych na długoterminowe kredyty, był bardzo medialny. Mówiono o nim nawet na poziomie rządowym. Podobnie było w przypadku banków, które chciały renegocjować umowy z klientami, którzy zaciągnęli kredyty walutowe na mieszkanie. Szefowie takich banków jak Polbank EFG czy Metro Bank powinni mocno się czerwienić na wspomnienia z I kwartału 2009 roku.
Na całe szczęście stanowczy sprzeciw Komisji Nadzoru Finansowego, a także nagłośnienie w mediach prób podwyższenia klientom marży ukróciło te niecne plany. Tyle szczęścia nie miało kilkanaście tysięcy klientów detalicznych ramion BRE Banku. Osoby z tak zwanego starego portfela kredytów hipotecznych nie skorzystały z najniższych stóp procentowych w historii w Szwajcarii.
Dalej płacą wysokie oprocentowanie, a ulgę przynosi im tylko spadek kursu franka. Jednak jest to marne pocieszenie, bo mBank i MutliBank dalej trzymają ich w kleszczach. Tylko twarda reakcja „nabitych” spowodowała, że banki łagodzą swoje podejście, ale i tak można to uznać za największą wpadkę 2009 dla pojedynczej instytucji finansowej na rynku detalicznym. Żadna inna sytuacja nie ma takiego wydźwięku w mediach i w internecie.
Nawet gremialne podwyższanie spreadu walutowego, gdzie przoduje Dom Bank, Noble Bank czy DB PBC nie ma takiego wymiaru, jak traktowanie nabitych. Również nie mają tego przeróżne sposoby banków na uniknięcie zapisów rekomendacji S Bis, która miała na celu umożliwienie klientom spłaty kredytu bezpośrednio w walucie, w której jest on zaciągany. Tutaj banki owszem pozwalają to robić, ale opłaty i prowizje są wręcz zaporowe.
Pozostając przy bankowych sztuczkach. Nie inaczej można uznać utrzymywanie stawki WIBOR przez wiele tygodni na dziwnie wysokim poziomie. Chociaż oficjalnie banki odżegnywały się od współpracy, to jednak tak czy inaczej dziwnie to wyglądało. Efekt? Firmy i kredytobiorcy spłycający kredyty hipoteczne musieli oddawać znacząco więcej do kas banków, niż gdyby stopa WIBOR była na niższym poziomie. Co ciekawe po nagłośnieniu sytuacji stał się cud i WIBOR uległ obniżeniu.
Czerwona kartka należy się bankom za masowe podwyższanie opłat i prowizji. Podwyższali wszyscy i wszystko co się dało. Oczywiście dla dobra klientów i jakości ich obsługi. Przy tej okazji pojawił się też kuriozalny pomysł bankowców, żeby państwo zmuszało wszystkich swoich obywateli do zakładania kont bankowych – zwłaszcza rencistów i emerytów. Wpadka to delikatnie powiedziane, patrząc na tę propozycję. Zwłaszcza, że największe podwyżki dotyczyły klientów tradycyjnych, którzy nie korzystają z kanałów samoobsługowych. Warto w tym miejscu przypomnieć, że ruch zapoczątkował PKO BP, potem ruszyła już lawina, która dotknęła pośrednio lub bezpośrednio ponad 20 milionów posiadaczy ROR-ów.
Wśród całej masy wpadek daje się odnaleźć kilka „perełek”, które powinny zostać „uhonorowane”. Ciekawym przykładem podejścia do klienta popisali się windykatorzy Eurobanku, którzy, zastraszając i wyśmiewając klienta, próbowali nakłonić go do oddania długu. Jakkolwiek traktować zachowanie dłużnika, to tego rodzaju metody windykacji powinny być stanowczo zabronione.
Nagroda zbiorowa należy się bankom, które na prawo i lewo wpychały klientom struktury, mamiąc ich wysokimi zyskami. Niestety w większości przypadków okazywało się, że klient otrzymał jedynie zwrot kapitału. Podobnie z instytucjami, które doprowadziły do tego, że człowiek, który ma dochody 1000 złotych, musi spłacać ratę w wysokości 2500 złotych. To prawdziwe mistrzostwo świata. W sumie takich przekredytowionych klientów może być grubo ponad 100 tysięcy…
Co jeszcze? Wymieniać można długo. Sprawa wypłaty dywidend, tak zwana Kammelgate, wstrzymanie akcji kredytowej dla firm, podwyższanie marży dla kredytów z dopłatami rządowymi, antydatowanie tabel opłat i prowizji, zmiany opłat bez żadnego sygnału do klientów, a nawet zmiana nazwy banków z zaskoczenia, to rzeczy, które były, ale właściwie na tle innych bankowych grzechów nie robią żadnego wrażenia.
Podobnie jak rosnąca liczba gwiazdek i produktów, które mają dać zarobić bankowi, a nie klientowi. To niestety normalność w świecie finansów. Dlatego na koniec warto przytoczyć fragmenty wypowiedzi Prezesa ING BSK, który włożył kij w mrowisko, mówiąc głośno: „dość manipulowania klientami”. Czy jego nawoływania coś zmieniły? Raczej nie. Czy coś zmienią? Chyba też nie. Podobnie jak nie zmieni nic jego opinia, że to banki przyczyniły się do stworzenia bańki na rynku nieruchomości, rozdając na prawo i lewo kredyty walutowe. No cóż. Prezes Bartkiewicz dostał awans wewnątrz grupy ING, a klienci zostali. Na łaskę i niełaskę bankowców.
Na całe szczęście sytuacja się powoli uspokaja. Wpadki odchodzą w niepamięć, każdy woli patrzeć w przyszłość. Dlatego należy mieć nadzieję, że banki mimo wszystko otrzymaną lekcję potraktują poważnie i unikną błędów w przyszłości. To samo dotyczy klientów. Jeśli postawią na swoim i nie dadzą szansy bankom, które z nimi się nie liczą, to prędzej czy później pozycja takich instytucji zostanie zmarginalizowana. Dlatego warto o takich rzeczach przypominać. Zwłaszcza w dobrych czasach, żeby działało to jak ogromy wyrzut sumienia dla naszych bankowców. Czego Państwu i sobie oczywiście życzę.
Michał Macierzyński, analityk Bankier.pl
Źródło: Bankier.pl