Przebojami mijającego roku okazały się nieliczne bezpieczne papiery rządowe oraz nieśmiertelne złoto. Wiele wskazuje, że rok 2012 będzie znacznie bardziej urozmaicony. W natłoku prognoz warto nie przeoczyć najbardziej oczywistego pomysłu – ulokowania części środków na Wall Street.
Giełda amerykańska prawdopodobnie zakończy ten rok na poziomach zbliżonych do tych z końca 2010 roku (S&P 500 zanotował wtedy 1257 pkt.). Na tle innych rynków, czy to dotkniętej kryzysem zadłużenia Europy, podnoszącej się po trzęsieniu ziemi Japonii oraz wyjątkowo słabo prezentujących się indeksów rynków wschodzących (w tym Polski), jest to i tak nie najgorszy wynik.
Siła spółek i pesymizm inwestorów
Relatywna siła amerykańskiej giełdy wynika z bardzo dobrej kondycji spółek. Cięcia kosztów i restrukturyzacja w czasie recesji przyniosły efekty w postaci wzrostu marży zysku, doprowadzając do tego, że wynik finansowy na akcję w indeksie S&P 500 jest najwyższy w historii. Gdyby wskaźnik cena do zysku odzwierciedlał optymizm inwestorów porównywalny z tym, który towarzyszył końcowi poprzedniej hossy, główny indeks amerykańskiego rynku dawno powinien znaleźć się na poziomie 1600 punktów. Dominuje jednak pesymizm, który nie pozwala kursom rosnąć nawet mimo rekordowych zysków spółek.
Obawy amerykańskich inwestorów, które sprowadziły wskaźnik cena do zysku do poziomów nienotowanych od lat 80-tych, dotyczą przede wszystkim dwóch rzeczy. Po pierwsze kondycji gospodarki Stanów Zjednoczonych. Po drugie przedłużającego się kryzysu w strefie euro. Obydwie te sprawy jednak powoli zaczynają wyglądać znacznie lepiej. Do tego dochodzi szereg innych czynników, które w przyszłym roku będą sprzyjać amerykańskiemu rynkowi.
Dobre wieści
Trzeci kwartał przyniósł wyraźną poprawę tempa wzrostu gospodarczego, pojawiło się też szereg innych danych, które każą myśleć o gospodarce z optymizmem. Szczególnie pozytywny wydaje się spadek bezrobocia zdecydowanie poniżej 9%. Zatrudnienie poza sektorem budowlanym rośnie w tempie porównywalnym z tym, które towarzyszyło wychodzeniu z poprzednich recesji, dobrze zachowuje się też konsumpcja. Sprzedaż detaliczna mimo słabych odczytów nastrojów konsumentów rośnie w solidnym tempie 6% rocznie. Stany Zjednoczone unikną więc recesji, która zapewne dotknie Stary Kontynent.
Łagodna recesja w strefie euro nie wyklucza wcale przełomu w kwestii eurokryzysu. Grudniowy szczyt już stanowi pewien postęp. Jeżeli tylko Europejski Bank Centralny wesprze w końcu fundusz ratunkowy, inwestorzy z pewnością ruszą do kupowania ryzykownych aktywów. Nie stanie się to oczywiście w ciągu najbliższych dni. Zbyt szybka pomoc EBC mogłaby bowiem zmniejszyć presję na reformy na południu, które wreszcie mają szansę na nabranie impetu po zmianie rządów w Grecji, Włoszech i Hiszpanii.
W końcu jednak inwestorzy dostrzegą, że prędzej czy później (jeśli inne rozwiązania zawiodą) dojdzie do interwencji EBC, która nie może się nie powieść, gdyż bank centralny dysponuje nieograniczonymi środkami. Kryzys w strefie euro, nawet jeśli będzie czekał nieco dłużej na rozwiązanie, ma i tak naprawdę niewielki wpływ na czołowe amerykańskie korporacje – sprzedaż do Europy stanowi jedynie 17% ich przychodów.
Gdy lęk minie…
Osłabnięcie oddziaływania czynników, które dotąd skutecznie odstraszały inwestorów, skłoni ich w przyszłym roku do zwrócenia większej uwagi na pozytywne informacje płynące z giełd. Pierwszą z nich są planowane masowe odkupy akcji własnych. J. P. Morgan prognozuje, że w przyszłym roku amerykańskie korporacje skupią papiery o wartości 300-400 mld dolarów. Dodatkowa gotówka, która trafi w ten sposób do inwestorów, wróci w dużej części na rynek podnosząc wyceny spółek.
Dynamika popytu i podaży papierów wartościowych poprawi się także na skutek zmniejszenia tempa odpływu środków klientów z funduszy inwestycyjnych (lub w optymistycznym wariancie jego ustania). Jak dotąd w 2011 amerykańscy inwestorzy wycofali z funduszy 75 mld dolarów – znacznie więcej niż w kryzysowym 2008 i 2009 roku. Zaprzestanie bombardowania negatywnymi informacjami powinno zatrzymać tę tendencję, zwłaszcza, że dla akcji nie ma w tej chwili dobrej alternatywy.
Główny konkurent – obligacje skarbowe – są już tak drogie, że trudno sobie wyobrazić, co jeszcze złego musiałoby się stać, by dalej drożały (chociaż podobną opinię można było rozsądnie wyrazić i rok temu). Doszło do tego, że stopa dywidendy S&P500 jest wyższa od rentowności dziesięciolatek. Z taką sytuacją od lat 50-tych mieliśmy do czynienia tylko raz – w momencie upadku Lehman Brothers i związaną z tym faktem paniczną wyprzedażą. Sytuacja bardzo szybko wróciła jednak do normy – dywidendy przecież zwykle rosną, a kupony obligacji są stałe. Jeżeli nie ma podstaw, by spodziewać się spadków zysków w kolejnych latach, stopa dywidendy powinna być niższa niż rentowność obligacji. By tak się stało, kursy akcji powinny wzrosnąć.
Wielu inwestorów obawia się, że na ogólnym obrazie amerykańskich indeksów negatywnie odbiją się spółki finansowe. Wbrew pozorom to one właśnie mają największe szanse na pokaźne obicie. W 2009 roku, gdy minął strach związany z bankructwem Lehman Brothers i stopniowo poprawiały się warunki finansowania na rynku międzybankowym, finansowa część indeksu S&P 500 wzrosła średnio o 77%. Obecnemu kryzysowi daleko na szczęście jeszcze do tamtego, więc odbicie będzie wyraźnie mniejsze, ale i tak, jeśli dojdzie do poprawy sytuacji, akcje instytucji finansowych wypadną lepiej niż szeroki indeks. Warto też zauważyć, że wyprzedaż aktywów w różnych miejscach świata, którą rozpoczęły już europejskie banki, jest szansą dla amerykańskich instytucji finansowych na zwiększenie udziału w runku poza USA.
Źródło: Wealth Solutions