Hiszpańska corrida bankowa trwa w najlepsze. Lokalne banki, które pobłądziły w polityce kredytowej, dziś ciągną na dno cały sektor bankowy. Trwający kilka lat kryzys wchodzi w fazę krytyczną.
Hiszpańska gospodarka, która wydawała się jednym z motorów nowej Europy, dziś zmaga się z problemami strukturalnymi. W przeciwieństwie do Grecji czy Włoch diagnoza i lekarstwo wydają się łatwiejsze. Nie będzie jednak łatwiejsze tolerowanie lekarstwa. Konieczne są głębokie reformy strukturalne w sektorze bankowym i odchorowanie przeciągającej się bańki spekulacyjnej w sektorze nieruchomości, której skutki dziś rozlały się na cały kraj.
Problemy hiszpańskie mają dwie podstawowe przyczyny, które splotły się w dość nieszczęśliwym zbiegu okoliczności. Z jednej strony był niesamowity boom na rynku nieruchomości, wywołany hojnie rozdawanymi kredytami i oczekiwanym popytem na nieruchomości ze strony imigrantów i zewnętrznych inwestorów. Trzeba wiedzieć, że w Hiszpanii liczba rozpoczynanych budów kilkukrotnie przekraczała analogiczny wskaźnik dla Polski przy niemal takiej samej liczbie ludności. W efekcie ponad 600 tys. mieszkań na rynku pierwotnym w Hiszpanii ciągle czeka na swojego właściciela. Co więcej, niewielkie są szanse, że na te mieszkania pojawi się w najbliższym czasie popyt.
Banki, które bezrefleksyjnie rozdawały kredyty na inwestycje, dziś praktycznie nie mają szans na zwrot środków pożyczonych deweloperom. Charakterystyczne jest to, że w procederze udzielania tych pożyczek wielki udział miały lokalne banki (w tym cajas). Pozbawione restrykcyjnych barier w kredytowaniu nieruchomości, ponad miarę zaangażowały się w kredytowanie lokalnych nieruchomości na kwotę szacowaną na blisko 340 mld euro. Korzystając z koniunktury i tańszego kapitału po wejściu Hiszpanii do strefy euro, cajas i mniejsze banki hiszpańskie obrały kurs na ekspansję. Brak adekwatnych zasad ostrożnościowych i twardych limitów kredytowych szybko doprowadził do przekredytowania hipotecznego. Efekt: złe kredyty stanowią dziś blisko połowę portfela banków. Co gorsza, sytuacja taka była tolerowana przez władze, które uwierzyły w mit wzrostu gospodarczego opartego na inwestycjach.
Okazało się, że inwestycje budowano na piaskach. Bo drugie dno tej sytuacji było takie, że wybuchło strukturalne bezrobocie na skalę przez nikogo nieoczekiwaną. Młodzi ludzie, na wieść, że w branży budowlanej można zarobić krocie, masowo porzucali szkoły i szli na budowy szklanych domów. Firmy deweloperskie, współdziałając z lokalnymi bankami w dość ścisłych i nie do końca przejrzystych relacjach, oferowały wiele więcej. Mamiły szybkim pieniądzem i szansą na usamodzielnienie się, nie wymagając kwalifikacji, a tylko zapału. Młodzi Hiszpanie, którzy wybrali tę drogę, zasilają dziś największe bezrobocie strukturalne w Europie.
Blisko 45 proc. młodych Hiszpanów pozostaje bez pracy. I nie ma wielkich nadziei na zmianę ich sytuacji. Pracy w innych branżach dla nich nie ma, bo ci ludzie nie mają kwalifikacji. Trudno przecież znaleźć pracę, nie tylko zresztą w Hiszpanii, kończąc edukację w 16. roku życia. Można oczywiście powiedzieć, że są to indywidualne wybory, przymusu nauki nie ma, ale społeczeństwu bardziej opłaca się mieć społeczeństwo wykształcone. Na tyle wykształcone, aby potrafiło zrozumieć swoje szanse również w wymiarze gospodarczym.
Ci sami bezrobotni Hiszpanie mają być jednocześnie klientami banków – tych samych banków, które źle obliczyły potencjał rynku budowlanego i pozbawiły młodych pracy. I z czym ci ludzie przyjdą do banku, bo przecież nie z oszczędnościami ani nie z pensją? Zachowanie banków udzielających złych kredytów będzie zwrotnie oddziaływać na kondycję ich własnego sektora.
Lekcja hiszpańska jest ważna dla Polski. W dyskusji o repolonizacji, silnej pozycji lokalnych banków i nadmiernych regulacjach ważny jest kontekst. Nie ma złotego środka. Silna pozycja banków lokalnych nie uchroniła Hiszpanii przed problemami gospodarczymi, a wręcz te problemy wywołała. Bez względu na racje ważne jest silne powiązanie sektora bankowego z lokalnymi normami ostrożnościowymi, których rolą jest petryfikacja sposobu współdziałania banków z firmami, konsumentami.
Warto tutaj odwołać się do przykładu niemieckiego. Niemcy mają strukturę sektora bankowego podobną do hiszpańskiego. Jest kilku globalnych liderów i duża liczba Sparkassen, ale problemy z przekredytowaniem jakby mniejsze niż w Hiszpanii. Jest to efekt nie tylko tego, że Niemcy są krajem bogatszym, ale również konserwatywnego podejścia do ryzyka kredytowego i mniejszego upolitycznienia banków.
I tu wracamy do problemu podstawowego, czyli relacji sektor bankowy a sektor publiczny. Po raz kolejny trzeba powtórzyć, że silny i koherentny nadzór finansowy jest wartością samą w sobie. Bankowcy bez względu na to, czy uważają się za globalnych, czy lokalnych, tak samo mogą stać się ofiarami pokusy nadużycia. Przejrzyste i jasne relacje, jeśli nawet są dolegliwe, powinny przynajmniej dawać do myślenia. Najlepiej jeszcze zawczasu, zanim problemy banków staną się problemami całej gospodarki i społeczeństwa i wpędzą je w nędzę na długie lata.
dr Bogusław Półtorak
redaktor naczelny serwisów Bankier.pl
Źródło: PR News