Jednak National Retail Federation podaje, że do sklepów poszło o 17 procent więcej Amerykanów niż rok temu, a wydali oni średnio o 7,2 procent więcej niż rok temu. Nie widomo, komu wierzyć, ale można powiedzieć, że olbrzymie, sięgające 70 procent, upusty cenowe, zwiększyły sprzedaż. Tyle tylko, że kosztem zysku sieci sprzedaży detalicznej. Nic dziwnego, że akcje w tym sektorze mocno taniały.
Bardzo słabe były też (nadal) dane makro. Raport o wydatkach na konstrukcje budowlane był gorszy od oczekiwań. Wydatki oczywiście spadły (o 1,2 procent – oczekiwano 0,9 procent spadku). Również indeks ISM pokazujący, jaki jest stan sektora produkcyjnego w USA spadł mocniej niż tego oczekiwano (z 38,9 na 36,2 pkt.) – do najniższego poziomu od 1982 roku. Nic dziwnego, że National Bureau of Economic Research (NBER) twierdzi, iż od grudnia 2007 gospodarka USA (wtedy sięgnęła szczytu po 73 miesiącach wzrostu) jest w fazie spadkowej.
Pojawił się też Ben Bernanke, szef Fed. On też mówił o tym, że gospodarka USA jest pod dużą presją, ale jednocześnie nie wykluczał dalszych obniżek stóp. Zapowiedział też, że Fed nie poprzestanie na tym, standardowym działaniu. Bernanke twierdzi, że Fed jest również gotów do użycia „innych, niekonwencjonalnych metod”, które będą pomagały gospodarce. W to zresztą chyba nikt nie wątpi – tych niekonwencjonalnych metod Fed zastosował już bardzo, bardzo dużo. Jedną z tych metod ma być według szefa Fed kupowanie obligacji skarbu państwa o długim okresie zapadalności, w celu obniżenia ich rentowności. Nie wiem, czy to przypadkiem nie jest sygnał braku wystarczającego popytu na obligacje. Obligacje podrożały, ale inne rynki na te wypowiedzi nie zareagowały.
Rynek walutowy przyjął wszystkie informacje bardzo spokojnie. Kurs EUR/USD spadł, ale spadek o 0,4 procent wtedy, kiedy nastroje na wszystkich rynkach drastycznie się pogorszyły należy uznać za kosmetyczny. Najdziwniejsze rzeczy działy się na rynku surowców. Początek dała ropa, co specjalnie dziwić nie może po weekendowej decyzji OPEC o nie zmniejszaniu wydobycia. Jednak skala spadku z całą pewnością dziwiła. Baryłka staniała o 10 procent schodząc do poziomu 49 USD. Gwałtowny spadek ceny ropy i najniższy od 1949 subindeks cen w indeksie ISM przecenił złoto często uznawane za zabezpieczenie przed inflacją. Uncja staniała aż o 5,3 procent.
Nie mniej niż to, co widzieliśmy na rynku surowców, dziwiło zachowanie rynku akcji. W zeszłym tygodniu gracze lekceważyli wszystkie, bardzo złe dane makro. W jednym z komentarzy z tamtego okresu przypominałem nawet, że czasem reakcja pojawia się po przekroczeniu pewnej masy krytycznej. Najwyraźniej i tym razem też tak było. Po zeszłotygodniowym rajdzie (5 wzrostowych sesji i 23 procent zwyżki S&P 500) korekta się rynkowi oczywiście należała, ale na rynku byka powinna to być niezbyt duża korekta. Tymczasem końcówka sesji była jedną wielką wyprzedażą. Sprzedawali inwestorzy zawiedzeni tym, że nie chce się zmaterializować rajd świętego Mikołaja. Na razie można powiedzieć, że jaki wzrost taka i korekta, ale jeszcze jeden spadek i będzie to już wyglądało bardzo źle.
Na GPW również nie widać było w poniedziałek nawet śladu optymizmu. Tutaj również plan rządu został przyjęty bardzo chłodno (nic dziwnego, bo jak się go rozłoży na czynniki pierwsze to okazuje się, że jego znaczenie będzie niewielkie). Tylko kontrakty na początku sesji lekko zyskiwały. WIG20 otworzył dzień spadkiem, który potem bez przerwy się pogłębiał. Taniała zarówno akcje banków jak i sektora surowcowego (najmocniej KGHM i Lotos). Ostatnia godzina sesji przyniosła osuwanie się indeksów, ale fixing (kolejny fixing mini-cudu) podniósł WIG20 o kilkanaście punktów, co w wyniku dało bardzo przyzwoity (na tle innych giełd) spadek – tylko o dwa procent. Gdyby indeksy na świecie nadal spadały to i nasz rynek dzisiaj nie ocaleje. Wtedy zacznie się mówić o wejściu WIG20 w trend boczny.
Piotr Kuczyński
Główny Analityk