Na pierwszych sesjach nowego roku dopięto celu i nakładem niemałego kapitału wydźwignięto ceny akcji na pułapy najwyższe od późnego lata 2008 r. Tym samym wymazano całą falę bessy spowodowaną nasileniem kryzysu i krachem banku Lehmann Brothers. Po 10 miesiącach praktycznie nieustannych wzrostów ciekawe, na ile adoratorom hossy podczas największej od 75 lat recesji starczy sił w uporczywym generowaniu efektu stycznia. Indeks WIG20 nieomal wita się z barierą 2500 pkt, o którą się boleśnie oparzył u schyłku bańki internetowej.
A wedle licznych gadających finansowych głów w 2010 r. będzie tylko lepiej i lepiej! Portale i programy ekonomiczne zaroiły się od przedstawicieli wpływowych instytucji finansowych, typujących kilkunastoprocentowe zwyżki indeksów w rocznej skali. Dotyczy to zarówno wskaźników zagranicznych, jak i polskich. Odnośnie amerykańskiego, renomowanego indeksu S&P500, czołowe banki inwestycyjne oczekują poziomu 1250-1300 pkt na koniec 2010 r.
Rynki wschodzące mierzone globalnym indeksem MSCI Emerging Markets mają zanotować dalszy wzrost przynajmniej o 20 proc., choć w ub. r. przebyły już bezprecedensowy, 75-proc. rajd. Od marcowych dołków natomiast wskaźniki nierzadko zyskały ponad 150 proc. (Rosja, Turcja; Argentyna – z nowymi rekordami hossy). Mówiąc o naszym parkiecie, odważne wizje snuje Mark Robinson, strateg z UniCredit CAIB. Ten giełdowy guru wieści dla WIG20 na koniec roku 2800 pkt. Smaczku jego wypowiedzi dodaje równoczesne oczekiwanie przezeń gorszego drugiego półrocza na parkietach. Czyli w domyśle nasz indeks musi już niebawem poszybować jeszcze wyżej, aby potem spaść. Dokąd? 3000 pkt? Cóż to byłby za spadek, ledwie o 200 pkt na przestrzeni całego drugiego półrocza? Może więc 3500 pkt? Kto da więcej?
Niebezpieczne reminiscencje
Zaczynają się wyścigi w podnoszeniu prognoz wszelakiego wzrostu: PKB, zysków, indeksów, itd. Zjawisko szybującego optymizmu przybiera wymiar globalny, a spece z różnych kontynentów zarządzający dziesiątkami miliardów ulokowanymi w swoich funduszach widzą tylko wzrosty. Jak na razie rośnie głównie (nadal) bezrobocie i póki co bańki cenowe na aktywach (to jest jedna z form inflacji). Światełko ostrzegawcze pali się coraz mocniej od minionej jesieni. Powstaje efekt deja vu i to całkiem niedawno „vu”, bo ledwie 2,5 roku temu.
Żałosny koniec tamtych wizji podniebnej gospodarczej i giełdowej ekspansji wbrew logice tudzież elementarnej ekonomii nadszedł w miesiącach następujących po lipcu 2007. Spośród zgodnego chóru nieco wyłamuje się weteran Mark Mobius zarządzający aktywami ponad 25 mld dol. zgromadzonymi w funduszach Franklin Templeton. Podtrzymując swoje długofalowe bycze nastawienie, przestrzega on przed korektą rzędu 20 proc. na rynkach wschodzących. Zagrożenie widzi w wysypie ofert publicznych, które zassą gigantyczną ilość kapitału.
Teraz pytanie warte zabawkowego plastikowego dukata made in China: czy całe to stado zarządzających i okupujących najwyższe stanowiska ekspertów zaczyna na konto własne i swych instytucji kupować akcje dopiero teraz, z chwilą inwazji rekomendacji własnego autorstwa? Oczywiście, że nie. Owe zalecenia mają na celu dystrybucję tychże walorów (kupowanych może jeszcze nawet przed krachem, potem systematycznie, acz po cichu dośrednianych) w słabe ręce naiwnych po jeszcze wyższych i bardziej abstrakcyjnych cenach. Dokładnie odwrotne zjawisko wymuszanej paniki dominowało ledwie rok temu. Pozwolę sobie przytoczyć wycenę 0 zł (słownie: zero) dla akcji Lotosu, wydaną w listopadzie 2008 przez jakiegoś pseudospecjalistę z UniCredit. Przykłady chybionych wycen zazwyczaj dynamicznie rozpleniają się w okolicach kluczowych momentów zwrotnych, a ich działanie na inwestorów jest wybitnie odmóżdżające.
Powtarzalna skuteczność tego prostego, marketingowego manewru łapania publiki na historyczne zyski u schyłku hossy lub na rozdętą grozę podczas kulminacji bessy jest zadziwiająca. To właśnie dlatego zasadnicza większość podatnego na manipulację tłumu niezmiennie kupuje w okolicach kilkuletnich szczytów i sprzedaje blisko długoterminowych dołków Bardzo obrazowe jest anglojęzyczne rozróżnienie na „smart money” i „fool money”. Pierwsza, działająca zwykle skrycie kategoria graczy gwałtownie się nagłaśnia, gdy chce zamknąć inwestycje, odbijając je po skrajnych cenach do dysponujących „fool money”. Przy braku odpowiedzialności „wielkich” za wypowiedziane słowa tak dziać się będzie nadal, mimo to premie będą szeroko płynąć na ich konta z kieszeni ogrywanych szwadronów graczy indywidualnych. Nakłada się na to uporczywa recydywa w stosowaniu zawodnych strategii przez amerykańskie władze monetarne, czyli zły przykład idzie z samej góry.
Sytuacja bieżąca
Z tą świadomością medialnie wykreowanego świetlistego horyzontu inwestycyjnego przejdźmy do przyziemnych, codziennych rozstrzygnięć bieżącego tygodnia. Podczas gdy wszyscy widzą jasne strony medalu w postaci drgających w górę niektórych wskaźników, my wróćmy do wtorkowego odczytu z rynku nieruchomości, przydeptanego przez stado byków. Otóż w listopadzie ub. r. podpisano o 16 proc. mniej umów kupna domów względem poprzedniego miesiąca. Dramatyzm tego wyprzedzającego odczytu polega na wielkim odchyleniu od prognozy mówiącej o 2-proc. ubytku.
Przez niemal pół roku wolumen rósł, wprawiając w zachwyt łapaczy dołka koniunktury w tym ważkim segmencie gospodarki. Równolegle, faktyczny wolumen sprzedaży domów na rynku wtórnym gwałtownie zwyżkował przez ostatnie półrocze, osiągając wielkości z 2007 r. Przy tym aż co trzeci sprzedany dom pochodził z bankowej egzekucji wymuszonej niespłacaniem hipoteki, a więc po „promocyjnej” cenie kusił łowców okazji. Co zatem stoi za nagłym zastojem wśród potencjalnych kontrahentów? Otóż czekają oni na przedłużenie stymulacyjnej kroplówki w postaci upustów podatkowych. Ten właśnie bodziec stał za poprzednimi zwyżkami, zakłamując chwilowo spadkowy rynek (tutaj sugeruję Polakom refleksję, co czeka ceny polskich mieszkań po zakończeniu szlachetnego z nazwy programu „Rodzina na swoim”).
Wspomniane dane z rynku nieruchomości wysyłają mało pocieszającą wskazówkę, jak zareagują inne wskaźniki makroekonomiczne z chwilą ustania procesu zalewania rynku lawiną pieniędzy, powiększających państwowy dług. Zakrawa to na narkotyczne uzależnienie rynków finansowych od wszelakich rządowych stymulacji i pakietów, bez których stoczą się one ponownie po równi pochyłej. Wtedy teraźniejszy szampański optymizm zostanie wymieciony, zagości gorzkie rozczarowanie i napędzana dolarowymi sterydami niemal roczna już „hossa” definitywnie się skończy.
Schyłek noworocznego tygodnia upłynie pod znakiem okopywania się przed jutrzejszym raportem z amerykańskiego rynku pracy za grudzień. Możliwe, że pojawi się pierwszy od kilkunastu miesięcy przyrost etatów w sektorze pozarolniczym. Wówczas przy panującym obecnie sentymencie całkiem niewykluczone są pochwalne peany na cześć zdrowiejącej gospodarki USA i dalsze próby podciągania rynku. To niczego nie zmieni, gdyż bezrobocie najprawdopodobniej sztywno utrzyma się w rejonie 10 proc. (szersza i bliższa europejskiej metodologii miara U-6 wskazuje odsetek około 17 proc.) i jeszcze długo tam pozostanie.
Pomimo swojego sceptycyzmu nie wykluczam, że w krótkim terminie poziom 2,5 tys. pkt na indeksie naszych 20 giełdowych tuzów może zostać kolejnymi podrygami optymizmu o kilka procent przebity, choć paliwa do dźwigania tej windy wyżej będzie coraz mniej. To samo dotyczy wskaźników amerykańskich i zachodnioeuropejskich. Sygnały wybicia do góry okażą się fałszywe, a czas pozostający do rozpoczęcia pokaźnej korekty rzędu 20-25 proc. może być krótszy niż się wydaje znacznej większości graczy. Należy w tym kontekście pamiętać o bardzo mozolnej wspinaczce wielu indeksów już od października (czyżby trwała dyskretna, acz konsekwentna dystrybucja?). Wszak szczyt sprzed 2,5 miesiąca na WIG20 został ostatnio poprawiony ledwie o 50 punktów, czyli 2 proc. Wzrost ten to zasługa zaledwie 5 najcięższych spółek, faworyzowanych przez kapitał zagraniczny (stąd zrodziła się nieformalna, ironiczna i całkiem słuszna inwestorska definicja indeksu WIG5).
Zaskoczenie spadkami będzie zatem wielkie, jeśli okażą się one głębsze od kilkusesyjnych, kosmetycznych osunięć. Istnieje wówczas ryzyko powstania efektu śnieżnej kuli w formie pospiesznej ewakuacji z akcji (również przez globalnych spekulantów). Tym bardziej, że parkiety zagraniczne nieustannie wspierać nas nie będą. Nawis podaży jest olbrzymi. Tymczasem na marcowej serii futures na WIG20 otwartych jest już 110 tys. pozycji. Niebawem dużej dawki emocji nie zabraknie.
Źródło: Wealth Solutions