„To nie wszystko. Opcje zawarło wiele giełdowych firm, a kiedy informują o stratach, ceny ich akcji lecą na łeb na szyję. Czyli lista ofiar wydłuża się o 3 mln Polaków oszczędzających w funduszach inwestycyjnych i 13 mln klientów funduszy emerytalnych. Lament nad opcjami kilka miesięcy temu usłyszał rząd. Ale i on na opcje nie znalazł prostej recepty. Upadł forsowany przez wicepremiera Waldemara Pawlaka, szefa PSL, pomysł unieważnienia opcji, bo prawo nie może działać wstecz, a budżet nie chce się narażać na wypłatę odszkodowań. Nad opcjami pracują teraz tęgie głowy z wielu resortów i Komisji Nadzoru Finansowego, która szacuje opcyjne długi polskich firm na mniej więcej 15 mld zł. W niedzielę szef Klubu Parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski zapowiedział, że opcjami zajmują się już służby specjalne, a Prokuratoria Generalna przygotowuje materiały, aby przedsiębiorcy mogli występować z pozwami przeciwko bankom. Do sądzenia się z bankami za opcje namawia też przedsiębiorców PSL” – czytamy w „Gazecie”.
„Jesienią 2008 r. rząd i wielu ekonomistów prezentowało niezmącony optymizm, że „nasza chata z kraja”, żaden kryzys rodem z Ameryki nam nie grozi, polskie banki mają zdrowe fundamenty, bo nie są obciążone żadnymi toksycznymi aktywami. W tym samym czasie w setkach polskich firm tykały już bomby zegarowe, które uzbrojono kilka miesięcy wcześniej w naszych bankach. Wykonane były z walut, a zapalnikiem był kurs złotego. Wystarczyło, że się załamał i boom! Przedsiębiorcy sami nie wymyślili tego, że złoty nadal będzie się umacniać. Przekonywali o tym ekonomiści, np. Mateusz Szczurek z ING prognozował w czerwcu, że pod koniec 2008 r. kurs euro spadnie do 3,10 zł. Ale kamyczek do ogródka trzeba też wrzucić rządowi. W projekcie budżetu na ten rok założono kurs euro na poziomie 3,35 zł, a w kolejnych latach stopniowe umacnianie się złotego” – przypomina „Gazeta Wyborcza”.
„Pierwsze sygnały o problemie z opcjami dotarły z firm, od których banki zażądały spłaty zobowiązań. Z dnia na dzień spółki musiały wyłożyć na stół gigantyczne pieniądze, których normalnie nikt nie trzyma w gotówce na kontach. Banki przeważnie doskonale znały firmy, z którymi miały umowy opcyjne. Wiedziały, ile mają pieniędzy, ile mogą jeszcze wziąć kredytu, co mogą zastawić, co sprzedać. Gdy złoty osłabiał się, ważne było uchwycenie przez bank momentu, w którym spółka mogła jeszcze wytrzymać ciężar spłaty opcji. Przegapienie tego diametralnie zmieniało sytuację banku, bo z myśliwego stawał się zwierzyną. Upadająca pod ciężarem opcyjnych długów spółka grzebie bowiem nadzieje banku na odzyskanie długów nie tylko z tytułu opcji, ale również innych zobowiązań, np. kredytów obrotowych. To zamieszanie obciąża nie tylko dilerów opcji, ale całe struktury banków odpowiedzialne za ryzyko z władzami na czele. Mawia się, że strach wierzycieli zaczyna się tam, gdzie kończy się strach akcjonariuszy” – czytamy w „Gazecie”.
Bez względu na to, czy firmy wybronią się czy upadną, instytucje finansowe i tak ucierpią. Zagranicznych dostawców opcji nie będzie zapewne interesowało, czy banki stać na spłacenie długów. Może to spowodować nawet całkowitą utratę kapitału i konieczność zgłoszenia się po pomoc do rządu. To z kolei oznacza nacjonalizację banków i straty dla wszystkich Polaków.
Więcej na temat strat związanych z opcjami walutowymi w dzisiejszym wydaniu „Gazety Wyborczej”, w artykule Tomasza Pruska pt. „Będzie dobrze? Nie ma takiej opcji.”
K.M.K.