Zapowiadające się kolejne cztery lata rządów Donalda Tuska będą czasem kluczowych dla Polski decyzji. Wszystkie one zawrzeć można w pytaniu: czy będziemy stopniowo dryfować w kierunku krajów peryferyjnych strefy euro (tyle że bez wspólnej waluty), czy też staniemy się jedną z dynamicznych gospodarek północnej Europy?
Szczęśliwie sytuacja nie jest tak zła, aby mówić wyłącznie o zagrożeniach. Wiele reform, które trzeba podjąć wcale nie jest bolesnych, a społeczeństwo jest raczej przychylne zmianom. Nie ma protestów oburzonych na skalę grecką czy hiszpańską. Nawet opozycja zarzuca rządowi przede wszystkim, że niewiele robi, a nie że coś robi źle. Klimat dla dokonania odważnych zmian jest więc bardzo przychylny. Pytanie tylko, czy rząd będzie chciał to wykorzystać.
Scenariuszem, którego najbardziej się obawiam jest wariant włoski. Mało kto obecnie pamięta, ale gdy Silvio Berlusconi po raz drugi dochodził do władzy, wygrał wybory pod hasłami gospodarczego przyspieszenia. Przedsiębiorcy pokładali w nim wielkie nadzieje jako w człowieku, który sam dorobił się wielkiego majątku i jest w polityce na pewno nie dla pieniędzy. Obiecywał obniżenie podatków i reformy mające rozruszać włoską gospodarkę. Niestety okazało się, że Berlusconi wprawdzie nie jest w polityce dla pieniędzy (specyficzną przyjemność daje mu samo sprawowanie władzy), jednak o zmianach za jego rządów tylko mówiono i to coraz rzadziej.
Włochy u progu trzeciej kadencji niedawno odwołanego premiera, mimo oczywistych różnic, bardzo przypominały Polskę. Berlusconi, podobnie jak w tej chwili Donald Tusk, był najdłużej sprawującym najważniejszy urząd politykiem. Gospodarka borykała się z podobnymi problemami: przeregulowaniem, wysokim długiem publicznym, niską aktywnością zawodową i ogromnymi dysproporcjami w rozwoju regionów. Minister finansów Giulio Tremonti przypominał zaś bardzo Jacka Rostowskiego. Był szanowanym przez rynki finansowe fachowcem, który jednak odegrał w trapiącym obecnie Italię kryzysie kluczową rolę.
Tremonti przez lata karmił Berlusconiego i rynki uspokajającymi komunikatami. Finanse publiczne miały być rzekomo cały czas pod kontrolą, a jako lekarstwo na „przejściowe” trudności proponowane były doraźne reformy wydatków i drobne podwyżki podatków. Zabrakło wizji systemowych zmian w finansach państwa oraz głębokich reform koniecznych do ożywienia najwolniej rozwijającej się gospodarki UE. Jeżeli kolejna kadencja rządu Donalda Tuska będzie przypominać minioną, to na koniec możemy zmierzyć się z takim samym finałem jak we Włoszech – rynki odmówią finansowania naszego deficytu i rząd będzie zmuszony podać się do dymisji, otwierając wreszcie drogę prawdziwym reformatorom.
Co zatem rząd powinien zrobić w rozpoczynającej się kadencji, by uniknąć włoskiego scenariusza? Kadencja marzeń to załatwienie następujących spraw: dokończenia reformy emerytalnej, uporządkowania finansów publicznych, uproszczenia systemu podatkowego oraz usprawnienia sądownictwa.
Kwestia emerytalna jest bezdyskusyjnie najważniejsza. Zaniechanie reform, czyli niepodnoszenie wieku emerytalnego i niezrównanie wieku emerytalnego kobiet oraz dalsze utrzymywanie przywilejów dla służb mundurowych, górników i rolników, doprowadzi do dramatycznej sytuacji. Już za 10 lat stosunek osób pracujących do emerytów spadnie z 3,71 do 1 do 2,55 do 1. Taka sytuacja zaś będzie oznaczać albo głodowe emerytury, albo katastrofę dla finansów publicznych. Sprawa jest na tyle pilna, że najprawdopodobniej rząd zajmie się nią i o emeryturach nie raz usłyszymy w expose.
Choć dokończenie reformy emerytalnej poprawi sytuację finansów publicznych i przyniesie poprawę wskaźnika aktywności zawodowej, to gospodarka polska napotyka na szereg innych poważnych barier w rozwoju. Bank Światowy na przykład szacuje, że przedsiębiorca prowadzący średniej wielkości firmę w Polsce co roku musi poświęcić 110 godzin na rozliczanie podatku VAT. Z badań wykonanych na zlecenie Ministerstwa Gospodarki wynika zaś, że dopełnianie formalności wynikających z ustaw podatkowych kosztuje polskie przedsiębiorstwa około 20 mld zł rocznie. Dużej części tych kosztów można by uniknąć, gdyby uprościć podatki przez ujednolicenie stawek VAT i likwidację wszystkich ulg podatkowych w CIT i PIT (oprócz wspólnego opodatkowania małżeństw).
Prawdą jest, że wprowadzenie VAT na żywność uderzyłoby w najbiedniejszych, a VAT na ubranka dziecięce byłby dolegliwy dla rodzin z dziećmi. Skomplikowany system podatkowy nie jest jednak właściwym instrumentem polityki społecznej. Zmianę związaną z podwyżką VAT można by skompensować wyraźnym podniesieniem kwoty wolnej od podatku PIT tak, by osoby najmniej zarabiające w ogóle nie płaciły podatku dochodowego. Reforma podatkowa przeprowadzona w tym duchu przyczyniłaby się do aktywizacji zawodowej (niższe opodatkowanie pracy) i zmniejszenia szarej strefy. W dalszej perspektywie racjonalizacja wydatków państwa, zwłaszcza wydatków socjalnych tak, by pomoc społeczna trafiała do naprawdę potrzebujących, pozwoliłaby na obniżkę podatków.
Inną bolączką polskiej gospodarki, którą nowy rząd i parlament powinny się zająć jest niesprawne sądownictwo. Opieszałość polskich sądów już w tej chwili plasuje nas w grupie krajów peryferyjnych – średnio w Polsce na wyrok sądu gospodarczego czeka się 580 dni, podczas gdy w Grecji nieco tylko więcej, bo 639. Lista pilnych spraw jest bardzo długa i nie wiem nawet czy gdyby premier mówił na te tematy przez całą godzinę zarezerwowaną na expose, wymieniłby je wszystkie. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że chociaż te kwestie, które zostaną poruszone, rzeczywiście będą przedmiotem pracy nowego rządu.
Źródło: Wealth Solutions