Kiedy w lutym 2005 r. pisałem komentarz o drodze Polski do euro, twierdziłem, że może stać się ona drogą cierniową. Zwracałem też uwagę na problemy związane z przyjęciem wspólnej waluty, które pojawią się zarówno na rynku pracy, jak i w „odczuciach inflacyjnych” Polaków. W „odczuciach inflacyjnych”, a nie w inflacji, ponieważ na poziomie danych GUS inflacja po przyjęciu euro rzeczywiście wzrośnie jedynie nieznacznie. Tyle tylko, że większość społeczeństwa będzie miała na ten temat całkiem inne zdanie. Najlepiej było to widać w Holandii, gdzie społeczeństwo odrzuciło Konstytucję Unii Europejskiej, a jednym z argumentów był protest przeciwko znacznemu wzrostowi cen, który wiązano z wymianą guldena na euro.
Euro panicznie słabnie
Podkreślając, że jestem zwolennikiem wejścia do strefy euro (wtedy, kiedy gospodarka będzie na stałej ścieżce wzrostu – tak, by społeczeństwo jak najmniej ucierpiało) pisałem też, że nie ma takiej możliwości, byśmy zrezygnowali ze złotego ze względu na kalendarz polityczny i wolę partii, które znajdą się w nowym Sejmie. Nowa izba niższa nie pozwoli bowiem na zmianę Konstytucji (Art. 227), która jest konieczna, żeby wprowadzić euro. Za zmianą musiałoby zagłosować 2/3 posłów, a to po prostu nie jest możliwe, szczególnie, że nawet jeden z członków ewentualnej koalicji (Prawo i Sprawiedliwość) jest przeciwko szybkiemu wprowadzeniu euro. Nie przewidziałem, że na drodze do euro wyrośnie jeszcze jeden, ale za to bardzo duży cierń. Tym cieniem okazała się reakcja polityków zagranicznych na wyniki referendum we Francji i Holandii.
W kwietniu pisałem, że czekanie na odrzucenie Konstytucji przez Francję może być wygodnym pretekstem do osłabienia euro w stosunku do dolara, choćby dlatego, że w mediach pojawi się coraz więcej katastroficznych prognoz. Rzeczywiście tak się stało, ale potem rynek walutowy zareagował na wynik referendum we Francji dużo gorzej niż można było się tego spodziewać. Osłabienie euro było wręcz paniczne. Okazało się bowiem, że politycy nie tylko nie mają „planu B” na wypadek prawie pewnego fiaska referendów w kilku krajach, ale wykazali się (eufemistycznie rzecz nazywając) zadziwiającą wręcz beztroską. Tuż po referendach we Francji i Holandii na rynki trafiło kilka wypowiedzi, które wyraźnie szkodziły wspólnej walucie. Kanclerz Gerhard Schröder i premier Silvio Berlusconi stwierdzili, że problemy gospodarki niemieckiej i włoskiej wynikają ze stosowania euro. Poważnie europejskiej walucie zaszkodziła publikacja „Sterna”, który wieścił, że minister finansów Niemiec i prezes Bundesbanku wymienili poglądy w sprawie możliwego rozpadu Europejskiej Unii Monetarnej i że niższa izba niemieckiego parlamentu zamówiła opinię prawną na temat możliwego rozpadu EMU. Co prawda rzecznik ministerstwa stwierdził, że minister nie będzie odpowiadał na tak „absurdalne spekulacje”, ale takie dyskusje dolały oliwy do ognia. Na domiar złego Roberto Maroniego, włoski minister pracy i polityki socjalnej, w wywiadzie prasowym powiedział, że Włochy powinny rozważyć wyjście ze strefy euro. Posunął się nawet do stwierdzenia, że konieczne jest przeprowadzenie na ten temat referendum. Politykę Jean-Claude Trichet, prezesa Europejskiego Banku Centralnego, minister określił mianem „katastrofy”.
Spiskowa teoria dziejów
W przypadku krajów, które przeżywają kłopoty gospodarcze (Włochy czy Niemcy) problem tkwi zupełnie w czym innym. Problemem Niemiec było zjednoczenie RFN z NRD i wymiana walut w stosunku 1:1. Nawet tak potężna gospodarką, jaką jest gospodarka niemiecka, nie mogła w tej sytuacji nie ucierpieć. We Włoszech (i nie tylko we Włoszech) dużym problemem, chyba największym oprócz szarej strefy, korupcji, nepotyzmu oraz dużego wpływu państwa na olbrzymie firmy, jest konkurencja ze strony Chin. Włochy zawsze były silne siłą małych firm, działających w przemyśle lekkim (tekstylia, buty itp.). Chińska konkurencja to zguba dla tych firm, ponieważ włoskie koszty pracy należą do najwyższych w Europie. Włochy, przed przyjęciem wspólnej waluty, po prostu dewaluowały lira i na pewien czas wzmacniały konkurencyjność swojej gospodarki. Jednocześnie zwiększały swoje zadłużenie zagraniczne (sięga ono już 106 proc. PKB).
W krajach, które mają kłopoty gospodarcze jak na dłoni widoczny jest też inny problem. Przyjęcie euro oddaje dwa narzędzia polityki gospodarczej (możliwości ustalania stóp procentowych i kursu walutowego) w ręce ponadnarodowego banku centralnego (EBC), który podejmuje decyzje dobre dla całej strefy euro, ale niekoniecznie dla poszczególnych krajów z tej strefy. Jeśli jednak polityka banku nie pozwala na utrzymanie konkurencyjności gospodarki danego kraju, cierpi wówczas jego rynek pracy. W tym kontekście można nawet mówić o „spiskowej teorii dziejów”, bo osłabienie euro do dolara o ponad 10 proc. (od szczytu wszech czasów) uważane jest za równoznaczne cięciu stóp o około 50 pb. Skoro EBC nie chciał ulec politycznej presji na obcięcie stóp procentowych, to politycy mogli nabrać ochoty na osłabienie waluty metodą przecieków kontrolowanych. Mam nadzieję, że to nie jest ten właśnie przypadek, bo takie zabawy z rynkiem bardzo często kończą się źle, a za duże osłabienie euro byłoby dla gospodarki niekorzystne.
Mocne euro rzeczywiście generalnie szkodzi eksportowi, ale nie więcej niż szkodziłaby mocna marka czy lir. Poza tym broni jednak gospodarki przed inflacją. Wystarczy spojrzeć na rynek ropy, żeby zobaczyć, że mimo gwałtownych zmian w obrazie technicznym rynku nic się nie zmieniło. Podwójne dno z lat 1986 – 1999 sygnalizuje, że cena tego surowca powinna sięgnąć przynajmniej poziomu 70 USD. Kraje strefy euro, nawet wtedy, kiedy euro kosztowało 1,36 USD twierdziły, że droga ropa szkodzi ich gospodarce. Przy cenie baryłki 55 USD w Eurolandzie płaciłoby się wtedy nieco ponad 40 euro za baryłkę. Jeśli euro będzie traciło to i koszty wzrosną. Na przykład przy kursie 1,20 USD za baryłkę kosztująca 55 USD zapłaciłoby się o ponad 13 proc. drożej. Oczywiście z innymi surowcami (kwotowane są w dolarach) jest bardzo podobnie. Gdyby nie było silnego euro to inflacja byłaby dużo wyższa, a w związku z tym Europejski Bank Centralny musiałby znacznie podnieść stopy. Wynikiem byłoby dobicie i tak niezbyt silnej gospodarki europejskiej i zanurzenie się w stagflacji, albo nawet recesji.
Korzyści z powstania jednolitej, europejskiej waluty jest dużo więcej niż problemów z tego wynikających. Szczególnie dużo pożytku przynosi to szeroko rozumianemu biznesowi i rynkom finansowym. Dlatego też takie nietrafione pomysły jak ten włoskiego ministra pracy i polityki socjalnej po prostu nie mają szans na realizację. Jednak problem nie tkwi w tym, co mówi Jean-Claude Trichet, a w tym, co myślą uczestnicy rynku. Na rynkach finansowych niepewność i zaniepokojenie to zawsze broń „niedźwiedzi”. Obecnie „niedźwiedzi” na rynku EUR/USD. Nie ulega jednak wątpliwości, że z czasem (może już podczas szczytu Unii w połowie czerwca politycy coś wymyślą) zaufanie do euro wróci, a dolar znów ucierpi z powodu dużego deficytu handlowego (wzmacniający się dolar dodatkowo go zwiększy) i budżetowego.
Co dalej z euro
Skoro jestem takim „eurooptymistą” pozostaje zapytać dlaczego uważam, że reakcje na wynik referendum umacniają polskich przeciwników euro. Dlatego, że dają im niesamowitą broń do ręki. Jeśli chce się mówić o inflacji to wskazuje się na Holandię, jeśli o skutkach rezygnacji z narzędzi polityki gospodarczej to na Włochy i Niemcy. Obecnie niewiele znaczy to, że Polacy popierają wejście do strefy euro i że popiera je Platforma Obywatelska. Nawiasem mówiąc wybranie pani Henryki Bochniarz jako swojego kandydata i wpisanie na pierwszym miejscu programu podatku liniowego czyni z Partii Demokratycznej kopię Platformy Obywatelskiej (kopię, która nie chce lustracji), co będzie odbierało PO głosy, ale nie pomoże we prowadzeniu PD do Sejmu. I nie chodzi tu wcale o cechy kandydatki, która jest przecież bardzo ceniona w kręgach biznesu i finansów, tylko o to, że jest symbolem dużego kapitału niezbyt przecież lubianego przez szerokie rzesze wyborców.
Przeciwnicy euro będą mieli w nowym Sejmie dużą przewagę, a w razie czego wykorzystają pomysł Roberto Maroniego i spróbują ogłosić referendum. Mają na tyle konkretne argumenty, że jego wynik będzie łatwy do przewidzenia. Obawiam się, że reakcje polityków na przegrane referendum na długo oddaliło perspektywy wejścia Polski do strefy euro i nie bardzo wiem, co miałoby ten stan rzeczy zmienić. Myślę również, że nie wszyscy jeszcze to rozumieją, a z pewnością nie rozumie tego większość inwestorów zagranicznych.
Piotr Kuczyński
Główny Analityk
WGI Dom Maklerski