Nie tylko wzrosły o 1,3 procent (bez środków transportu o 0,7 procent – oczekiwano spadku o 0,5 proc.), ale również dane z czerwca zweryfikowano w górę. Bez zamówień wojskowych i bez samolotów (ten wskaźnik uznawany jest za miernik wydatków inwestycyjnych) wzrosły aż o 2,6 procent. Z całą pewnością były to dane, które sygnalizowały, że z gospodarką nie jest tak źle jak dotychczas uważano. Problem jednak w tym, że potrafią się one bardzo gwałtownie zmieniać.
Przed sesją wydawało się, że byki na rynku akcji dostały kolejny cios. Wall Street Journal napisał, że Federal Deposit Insurance Corporation (FDIC) (ubezpieczyciel depozytów bankowych) będzie musiał (w oczekiwaniu na falę bankructw banków) pożyczyć gotówkę z Departamentu Skarbu. Pożyczka miałaby być tymczasowa. Zwrócono by ją po sprzedaży aktywów upadłych banków (jeśli przychody byłyby wystarczająco wysokie). Jak widać skarb państwa przejmuje coraz większe zobowiązania. Gdyby to było każde inne państwo, a nie USA to jego waluta zaliczałaby kolejne minima.
Po południu jednak już nikt o tym artykule nie mówił. Gracze pocieszyli się dobrymi danymi makro i wzrostem cen akcji (trzeci dzień z kolei) Fannie Mae i Freddie Mac. Rynek zaczyna wątpić, żeby spółki te zostały znacjonalizowane. W środę Citigroup napisał w swoim raporcie, że na nowych inwestycjach zarabiają one najwięcej od 1998 roku. Poza tym Merrill Lynch dołączył do Goldman Sachs i Citigroup twierdząc, że Fannie Mae i Freddie Mac mają wystarczająco dużo gotówki, żeby znieść straty nawet przez kilka kolejnych kwartałów. Inaczej mówiąc zaczęto odkręcać poprzednie przekonanie o nieuchronnej nacjonalizacji tych dwóch gigantów. Powiem tylko: pożyjemy, zobaczymy. Jeśli kryzys będzie się rozwijał tak jak to obecnie widzimy to nic nie uratuje tych dwóch firm przed nacjonalizacją.
Graczom wystarczyły dobre dane makro i brak złych informacji z sektora finansowego (oprócz niesłusznie zlekceważonego ostrzeżenia Wall Street Journal). Poza tym pamiętajmy, ze trwało kończące miesiąc „window dressing”. Indeksy po początkowym wahaniu szybko rosły. Końcówka sesji była co prawda niezbyt silna, ale straty z poniedziałku zostały w części odrobione. Indeks S&P 500 utkwił w kanale krótkoterminowego trendu bocznego między 1.262 a 1.300 pkt.- wyłamanie pokaże kierunek na nieco dłużej.
GPW rozpoczęła środową sesję od wzrostu, co nie było niespodzianką, jako że wtorkowa sesja zakończyła się sporym spadkiem nieusprawiedliwionym zachowaniem rynków europejskich. Jednak kolejne zniżki cen akcji w Europie zniechęcały popyt również u nas, co w końcu doprowadziło do spadku indeksów. Szybko rósł obrót, a wraz z nim zwiększała się skala spadków. Rynek przez czas dłuższy ubijał dno w okolicach 2.500 pkt. a po południu, wraz z innymi europejskimi indeksami, powoli ruszył na północ.
Publikacja danych w USA poprawiła nastroje, ale nie na tyle, żeby wyprowadzić WIG20 nad kreskę, co było poważnym ostrzeżeniem. W normalnej sytuacji takie dane błyskawicznie zabarwiłyby indeksy na zielono. Wystarczyło niepewne otwarcie sesji w USA i nasze indeksy natychmiast się cofnęły. Widać, że nastawienie inwestorów do naszego rynku akcji i do naszej waluty jest nienajlepsze. Winiłbym za to w dużej mierze sytuację geopolityczną.
Dzisiaj znowu byki mają szansę na odbicie, ale tylko szansę i tylko na odbicie. Przy takim nastawieniu nie ma najmniejszych szans na trwałe wzrosty. Dobrze będzie jeśli szybko nie pomaszerujemy w kierunku 2.400 pkt. W dużej mierze zależy to od jakości danych publikowanych dzisiaj w USA.