Ponieważ nasi rodacy ostatnio naprawdę uwierzyli w cuda gospodarcze i pokochali bajki o zielonej wyspie skarbów tu, nad Wisłą, zacznijmy od jakże mądrej i wielce wymownej bajki Ignacego Krasickiego „Wół-minister”:
Kiedy wół był ministrem i rządził rozsądnie,
Szły, prawda, rzeczy z wolna, ale szły porządnie.
Jednostajność na koniec monarchę znudziła;
Dał miejsce woła małpie lew, bo go bawiła.
Dwór był kontent, kontenci poddani — z początku;
Ustała wkrótce radość — nie było porządku.
Pan się śmiał, śmiał minister, płakał lud ubogi.
Kiedy więc coraz większe nastawały trwogi,
Zrzucono z miejsca małpę. Żeby złemu radził,
Wzięto lisa: ten pana i poddanych zdradził.
Nie osiedział się zdrajca i ten, który go bawił:
Znowu wół był ministrem i wszystko naprawił.
Ta bajka z morałem doskonale ilustruje rozwój wydarzeń w sferze gospodarski i finansów, nie tylko w naszym kraju w ostatnich latach. I byłoby cudownie, gdyby wszystko, gdy idzie o nasze problemy ze sfery finansów publicznych, zmierzało w tym kierunku i skończyło się właśnie takim bajkowym happy endem.
Przyszłość bowiem tej cudownej krainy znad Wisły, zielonej bajkowej wyspy, rysuje się niestety na kilka najbliższych lat w zupełnie innych kolorach. Zielona wyspa, coraz mniej wystająca nad powierzchnię czerwonego morza kryzysu gospodarczego, na naszych oczach zmienia się w ruchome piaski. Niezwykle łatwo wypada się z roli ulubieńca rynków finansowych, z roli europejskiego prymusa i spada do oślej ławki, zwłaszcza gdy oszukiwało się żonglując liczbami i stosowało różnego rodzaju księgowe sztuczki. Wiedzą to już dziś bardzo dobrze w Grecji, Irlandii, Islandii czy na Węgrzech. Dość pechowo w początku lat 90. chcieliśmy koniecznie zostać drugą Japonią. Dziś ten kraj zanurzony w recesji z długiem publicznym w granicach 200 proc. PKB nie jest już dla nikogo wzorem. Gdy tylko premier Donald Tusk zapragnął byśmy zostali drugą Irlandią, ta dość szybko okazała się kolejnym „chorym człowiekiem” Europy, czekającym już w kolejce po pomoc, pewnie w podobnej skali co Grecja, rzędu ok. 100 mln euro. Jednym słowem baju baju będziesz w raju, nie licz na cuda licz na siebie. Lepiej żebyśmy już na nikim się nie wzorowali, bo ten może popaść w tarapaty.
Kryzys przychodzi z opóźnieniem
I choć kryzysu miało u nas w ogóle nie być, co najwyżej lekkie spowolnienie, to ostatnie rozpaczliwe cięcia, oszczędności, podwyżki podatków, zamrożenie płac w sferze budżetowej, ewidentnie świadczą, że już jest. Niestety, zdecydowana większość polskiego społeczeństwa kompletnie nie zdaje sobie sprawy, w jak dramatycznym stanie są dziś nasze finanse publiczne. A są w zdecydowanie najgorszym stanie przynajmniej w ostatnim 20-leciu. Jak poważne jest zagrożenie kryzysem, który mimo że przychodzi z pewnym opóźnieniem, to jego skutki wcale nie muszą być mniej dolegliwe społecznie tu nad Wisłą niż miało to miejsce na Węgrzech, w Grecji czy krajach nadbałtyckich. Kraj praktycznie od wielu lat wystawiony na sprzedaż (ok. 160 mld zł wpływów za 80 proc. majątku narodowego), zwłaszcza gdy idzie o najbardziej wartościowe, dochodowe sektory gospodarki i finansów, bez własnego sektora bankowego, a mimo to z gigantycznymi, jak na nasze możliwości i zamożność, długami i deficytami.
Rok 2010 zakończymy najprawdopodobniej z długiem publicznym rzędu 770-780 mld zł. W 2011 zanosi się, że będzie go ok. 870-890 mld zł, a na przełomie 2012-2013 możemy już dociągnąć do gigantycznej kwoty 1 bln zł zadłużenia.
Zielona wyspa wyraźnie zaczyna tonąć w odmętach zadłużenia, a mamy przecież dziurę budżetową, która tylko oficjalnie wynosi 52 mld zł, a realnie uczciwie policzona gdzieś 90-100 mld zł. Mamy zadłużone samorządy, szpitale, kolej, a nawet banki. To dziś z pewnością kraj, w którym liberalny dogmat, lekceważenie realiów, na tyle zaćmiły umysły, zwykły zdrowy rozsądek, gospodarską troskę, a zwłaszcza liczenie na własne siły, że z brzydkiego kaczątka niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staliśmy się piękną królewną, „gospodarczym tygrysem” Europy pouczającym całą Europę, jak należy osiągać sukcesy gospodarcze. Ten chwilowy sukces zawdzięczamy, niestety, w dużej mierze temu, że rozwijaliśmy się głównie pożyczając na potęgę, wyprzedając wszystko co się da, do cna, importując, konsumując i tworząc tu nad Wisłą prawdziwe eldorado dla kapitału spekulacyjnego – pompując bańkę spekulacyjną na polskim złotym.
Nie ma też co się pocieszać, że relacja naszego zadłużenia do polskiego PKB to zaledwie ok. 55 proc., że inni – Włosi, Grecy mają już ok. 120 proc., nie mówiąc już o Japonii, która dobija do 200 proc. My już pod koniec tego roku osiągniemy próg ostrożnościowy 55 proc. w relacji do PKB – jeśli będziemy uczciwie liczyć. W przyszłym zbliżymy się do 60-proc. progu konstytucyjnego, jeśli nie będziemy zamiatać pod dywan wydatków, czy naśladować Greków w ich księgowych sztuczkach – stosując np. operacje swapów walutowych, które już raz przećwiczyliśmy w grudniu 2009 roku.
Zabójczy flirt z kredytami
Rozpoczęliśmy jako kraj i naród od kilku lat zabójczy flirt z kredytami, blisko 500 tys. Polaków ma kredyty mieszkaniowe w walutach obcych, głównie we franku szwajcarskim i euro, na kwotę ok. 160 mld zł. Na razie frank jest słaby, ale czy będzie tak przez najbliższe 25-30 lat, bo na tyle przecież bierze się kredyty hipoteczne? Czy stopy procentowe na świecie, a zwłaszcza w Szwajcarii i w eurolandzie będą przez najbliższe 10-lecia na poziomie 0,5-1 proc. – wątpliwe. Kredytów zagrożonych mamy, gdy idzie o polskie gospodarstwa domowe, na olbrzymią kwotę 33 mld zł, firmy na niewiele mniej, bo na 27 mld zł. Łącznie to, bagatela, 60 mld zł przeterminowanych, złych kredytów i pula ta nadal rośnie. Są miesiące, w których przyrastają one o 1-1,5 mld zł.
Zaciągnęliśmy już aż o 115 mld zł więcej kredytów niż mamy depozytów i lokat w bankach, licząc łącznie gospodarstwa domowe i firmy. Zagraniczni inwestorzy mają już w swych portfelach blisko 130 mld zł naszych obligacji – to przyrost w stosunku do ubiegłego roku aż o 100 proc. Przedsiębiorstwa dodatkowo zadłużyły się pod postacią obligacji korporacyjnych na kwotę 70 mld zł, w przyszłym roku mają się zadłużyć w ramach obligacji korporacyjnych na 100 mld zł. Długi mają samorządy – 40 mld zł, koleje – 7 mld zł, szpitale ok. 9 mld zł, kopalnie – 7 mld zł, ZUS, a nawet te rzekomo tak świetnie sprywatyzowane banki komercyjne, na kwotę ok. 160 mld zł.
Uśmiechnięte buzie polskich celebrytów z Markiem Kondratem na czele, zapewniające nas, oczywiście w bajkowej konwencji, że żyć i umrzeć z kredytem to dziś żaden wstyd, zrobiły swoje. W jednej z bajkowych reklam nawet pies potrafi wziąć kredyt. Nasi mistrzowie bajeru, zaklinacze polskiej rzeczywistości mogą być naprawdę z siebie dumni, gdy idzie o skalę przekredytowania polskich gospodarstw domowych, zwłaszcza w ramach tzw. kredytów konsumpcyjnych, gotówkowych i ratalnych. Tu ze wskaźnikiem 11 proc. skutecznie gonimy już mistrzów Europy w tej dziedzinie – Hiszpanów, a przecież blisko 60 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności – choć wielu ma kredyty, niektórzy nawet po 10-12 jednocześnie. Niewątpliwie to właśnie ten rodzaj kredytów konsumpcyjnych będzie prawdziwą zmorą banków zarówno w tym, jak i w następnych latach. Świadczą o tym najlepiej odpisy i rezerwy utworzone przez banki. W 2009 roku było tego aż 12 mld zł, w tym roku może być powtórka z rozrywki i kolejne 11-12 mld zł odpisów na kredyty zagrożone. Już blisko 2,5 mln rodaków figuruje na czarnych listach Krajowego Rejestru Dłużników i liczba ta nadal szybko rośnie. Rekordzista polski jest winien bankom ok. 70 mln zł.
Jako kraj mamy też blisko 260 mld dolarów zadłużenia zagranicznego. Przypomnijmy, że Argentyna 10 lat temu zbankrutowała mając zaledwie 100 mld dolarów zadłużenia zagranicznego. Edward Gierek pożyczył w latach 70. zaledwie 25 mld dolarów i jeszcze coś zbudował, to co teraz tak skutecznie wyprzedaliśmy w ramach tzw. prywatyzacji. A i tak długi gierkowskie skończyliśmy spłacać dopiero w roku 2009, czyli po 30 latach.
W ciągu ostatnich 3 lat dług publiczny Polski wzrósł o 200 mld zł, a zadłużenie gospodarstw domowych w latach 2007-2009 przyrosło aż o 200 proc. Codziennie jako kraj zadłużamy się na co najmniej 200 mln zł. Mamy więc nie tyle już dług publiczny co dług kosmiczny, na niewiele zda się ten słynny zegar w centrum Warszawy, na którym możemy przy okazji zobaczyć kolejne bankowe reklamy.
To wszystko oznacza murowane kłopoty w niezbyt odległej przyszłości. Nasz uczciwie policzony deficyt sektora finansów publicznych wcale nie wynosi jak deklaruje minister finansów Jan Vincent Rostowski ok. 8 proc. PKB, ale jest już raczej w okolicach 10 proc. (135 mld zł), a to przecież bardzo podobnie jak w Grecji, Hiszpanii, Portugalii i więcej niż w ogarniętych kryzysem Węgrzech. Obietnice składane Komisji Europejskiej, że do 2013 roku zejdziemy z deficytem do poziomu 3 proc. to zwykłe bajki. Trzeba by dokonać kolejnej terapii szokowej, drastycznych cięć i podwyżek podatków, a przede wszystkim oszczędności rzędu 90-100 mld zł. Kto zniesie tę kolejną końską kurację? Niewątpliwie w przyszłym roku czeka nas ponowny festiwal podwyżek podatków, cięcia wydatków, likwidacja ostatnich nielicznych przecież ulg, a niewykluczone, że i wstrzymanie przesyłania z budżetu składek do OFE (23 mld zł w skali roku). Zapowiada się więc II filar, ale najprawdopodobniej będzie to II filar pod mostem Poniatowskiego.
Życie na kredyt, rozwój za długi
Zdecydowanie przeszacowane są prognozy i oczekiwania budżetowe Ministerstwa Finansów na istotny wzrost dochodów, w tym podatkowych, nawet o 10 proc. w najbliższych latach. Już w tym roku dochody z CIT mogą być mniejsze nawet o 4-5 mld zł. Choć dziś wszyscy kupują na potęgę auta z kratką uciekając przez VAT-em i uzupełniają straty po powodzi w sprzęcie AGD, to już przyszły rok nie zapowiada się tak optymistycznie, gdy idzie o możliwości zakupowe Polaków. Podwyżki podatków, zamrożenie płac w sferze budżetowej, silny złoty, przykręcenie śruby kredytowej przez banki zrobią z pewnością swoje.
Dotychczasowe życie i rozwój na kredyt pomału kończy się, kończy się jazda na gapę przez kryzys. Wszystko to wyraźnie unieruchomi ten ostatni motor wzrostu gospodarczego, którym jest polski popyt indywidualny – czyli zakupy Polaków.
Na razie nasze obligacje według minis
tra finansów sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Przypomnijmy, że obligacje greckie, irlandzkie, islandzkie czy węgierskie też do czasu sprzedawały się dobrze. Dziś są trudno zjadliwym zakalcem kosztującym 8-9 proc. za tzw. 10-latki. Łaska pańska inwestorów finansowych na pstrym koniu jeździ. Niestety w dużej mierze na własne życzenie utraciliśmy już kontrolę nad polskim złotym, staliśmy się bez mała zakładnikiem kapitału spekulacyjnego i po części niewolnikiem rynków finansowych, uzależnionych od napływu kapitału do naszego kraju. W tym roku napłynie do nas od 20 do 25 mld euro kapitału spekulacyjnego – gorącego pieniądza. Ta fontanna pieniędzy nie pozostanie bez wpływu na polskiego złotego, pompując go ponad wszelką sensowną miarę. Dziś w najlepsze toczą się wojny walutowe, co potężniejsi kombinują na wszelkie sposoby jak osłabić własną walutę, zubażając sąsiada nie siebie. My jak dzieci cieszymy się z silnego złotego i z podziwem patrzymy na pompowanie kolejnej bański spekulacyjnej na polskim złotym. Dziś już nie warto pytać czy grozi nam kryzys, ale raczej kiedy będziemy mieli do czynienia z jego kulminacją, jak wielkie mogą być jego rozmiary i społeczne skutki, oraz czy przygotowano wreszcie jakiś poważny plan ratunkowy, bo za taki trudno uznać tzw. regułę wydatkową czy wyprzedaż resztek PZU SA czy PKO PB. I choć kapitał ponoć nie ma narodowości, to z pewnością portfele mają swojego właściciela.
Wiara czyni cuda
Skutecznie przez ostatnie lata lekceważyliśmy proste reguły: nie pożyczaj ponad miarę, nie wyprzedawaj za bezcen rodowych sreber, licz głównie na własne siły, więcej oszczędzaj i inwestuj niż konsumuj i importuj, mozolnie ciułaj i buduj własne narodowe podmioty i polskich czempionów w gospodarce i finansach.
Uwierzyliśmy w sukces grając w kasynie, pożyczaliśmy na potęgę, aby nie wypaść z gry, pokochaliśmy bajki z tysiąca i jednej nocy, bajki o wyspie skarbów, która będzie się zielenić bez końca, mimo że wokół wybuchy wulkanów i fale tsunami kolejnej fazy kryzysu, który wcale się nie skończył.
Najbliższe lata mogą więc nie być kolejną bajką, która skończy się happy endem.