W sumie nic strasznego się nie stało – półprocentowe spadki największych giełd europejskich dowodzą, że po prostu mieliśmy jeden gorszy dzień dla inwestorów na wszystkich kontynentach. Giełdy zareagowały umiarkowanymi spadkami na niespodziewany wzrost liczby nowych bezrobotnych w USA. Nastrojów w Europie nie poprawiły też informacje o 4,5 mld euro strat poniesionych przez niemiecki Bayerische Landesbank na amerykańskich obligacjach hipotecznych.
Lepszy od oczekiwań wynik indeksu koniunktury amerykańskiego sektora usług nadszedł już po zamknięciu notowań na większości giełd europejskich i pozwolił wydźwignąć się z minusów tylko giełdom za Oceanem. Inwestorzy na Starym Kontynencie w pełni będą mogli nań zareagować dopiero w piątek.
Obroty w Warszawie były nader mizerne – ledwie przekroczyły 1,2 mld zł – co świadczy o tym, że inwestorzy sprzedający akcje w dużej mierze rozminęli się preferencjami cenowymi z kupującymi. To optymistyczna przesłanka, dająca podstawy do postawienia tezy, że akcje są w rękach inwestorów o silnych rękach.
Jakkolwiek nie ma co załamywać rąk, to nie sposób nie zauważyć, że inwestorzy, a w ślad za nimi giełdowe indeksy, tracą siłę zbliżając się do lutowych lokalnych szczytów. Ich przebicie może być nie lada problemem. Jeśli popyt się nie wzmocni, przez następne kilkanaście tygodni będzie nas czekało męczące odbijanie się indeksów od ściany do ściany.
