Tak naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Owszem, środowe straty akcjonariuszy największych spółek były relatywnie niewielkie, ale jeśli prześledzić przebieg całej sesji, to ów spadek o 0,6 proc. trzeba odczytać jako porażkę, a nie sukces. Na starcie sesji WIG20 był ponad procent na plusie i nie zdołał obronić tego poziomu. Ba, w najgorszym momencie sesji spadek od porannego szczytu sięgał aż 100 punktów! Rynek osuwał się przy dość wysokich obrotach – ponad 1,4 mld zł.
Nie poprawia nastrojów fakt, że nasz rynek spadał w środę wbrew trendom na rynkach amerykańskich (na początku tygodnia biły rekordy, a w środę utrzymały ceny na wysokich poziomach), europejskich (w Paryżu ceny poszły w górę, a w Londynie spadły tylko symbolicznie) oraz parkietach naszego regionu (w Budapeszcie indeks BUX odbił od dna o prawie 1,4 proc.). To na pierwszy rzut oka krzywdzące, ale pamiętajmy, że w ostatnich tygodniach to nasz rynek był w awangardzie wzrostów. W przyrodzie nic nie ginie, a na giełdzie tym bardziej, więc i korekta musi być bardziej dotkliwa, niż na innych parkietach.
Po dwóch sesjach gwałtownych spadków cen w dalszym ciągu nie ma jeszcze powodów do paniki. Owszem, spadki cen niektórych spółek dawno przekroczyły poziom dwucyfrowy (licząc w procentach), ale oba najważniejsze indeksy – WIG i WIG20 – dopiero zbliżyły się do długoterminowych tzw. linii trendu. Rynek ma zatem jeszcze 1-2 proc. rezerwy. Ale jeśli obecne spadki miałyby być tylko przystankiem w hossie, indeksy wkrótce powinny odbić się od dna. Przynajmniej na chwilę, bo historia uczy, że aby sytuacja ustabilizowała się na dobre, po pierwszych wzrostach powinno jeszcze nastąpić kolejne tąpnięcie cen.
