Dążenie ministra gospodarki Waldemara Pawlaka do ustawowego unieważnienia walutowych kontraktów opcyjnych może się skończyć upadkiem finansowej reputacji całej Polski. Jaka instytucja bowiem zechce być stroną transakcji terminowej, jeśli na horyzoncie czai się jej anulata? Ryzykujemy krach zaufania do naszego kraju i to na całej linii.
Instrument opcyjny jest w swojej istocie asymetryczny. Jedna strona kontraktu (nabywca, posiadacz pozycji długiej) ma prawo do skorzystania z niego, gdy będzie to opłacalne, za co płaci premię opcyjną. Druga strona (wystawca, posiadacz pozycji krótkiej) ma natomiast obowiązek wypełnić żądanie nabywcy wynikające ze specyfikacji instrumentu, gdy takowe się pojawi. Otrzyma za to zobowiązanie wspomnianą premię, którą zachowa w razie bezwartościowego wygaśnięcia opcji. Aktywo bazowe, jego wolumen, termin i cena rozliczenia są jasno zapisane w specyfikacji derywatu. Po zawarciu takiej transakcji terminowej wszystko jest już w rękach rynku. Takim samym rynkowym prawidłom podlegają wszelakie, nawet najbardziej zawiłe instrumenty pochodne, czy są to opcje azjatyckie, kwantylowe, barierowe, CDSy, swaptions bądź misterne kombinacje różnych instrumentów.
Tymczasem pojawiają się zakusy ręcznego sterowania i wynajdywania jakichś „ale”, „bo poszło nie po myśli spółek” i tym podobnych wymówek. Pachnie a raczej śmierdzi to gospodarką nakazowo-rozdzielczą, w której jedynym słusznym moderatorem gospodarki jest autorytarna pięść systemu. Ceny umowne, rubel transferowy, „pijane” przeliczniki kursu dolara w Pewexach, kartki na cukier, mięso i inne dobra – to już przerabialiśmy ze skutkiem fatalnym. Czy ledwie 20 lat wystarczy aby popaść w katatoniczną amnezję i powracać w objęcia gospodarczego bolszewizmu (niedawno trafnie to nazwał Piotr Kuczyński)?
Przedsiębiorstwa same są sobie winne, że nie rozumieją podstaw funkcjonowania instrumentów finansowych. W sytuacji, gdy się nie rozróżnia między hedgingiem a zwariowaną spekulacją, licząc że się wygra jak na automatach w kasynie – rozum i rozsądek stają się bezsilne. Gdzie kształciły się zarządy tych spółek, że pozwoliły na zniweczenie wieloletniego dorobku organicznej działalności? Fala upadłości przed nami, przy czym nie muszą to być spektakularne przypadki: wiele firm zginie po cichu, bo są one niepubliczne. Realne dramaty dotkną jednak całe rodziny bądź społeczności w mniejszych miastach, gdzie upadłość tych firm oznacza masowe zwolnienia i kłopoty ze znalezieniem nowego pracodawcy.
Banki nigdy nie były i nie będą podmiotami typu non-profit. Bankierzy nigdy nie byli i nie będą wrażliwymi istotami, emanującymi empatią i otaczającymi psychiczną bądź finansową opieką tych, którzy znajdują się w kłopotach. Liczy się optymalizacja wyników biznesowych, a jednym z narzędzi jej realizacji jest aktywność na giełdach bądź rynkach instrumentów pochodnych (zwłaszcza dotyczy to bankowości korporacyjnej). Jeśli kontrahent nie zgłosił sprzeciwu do specyfikacji umowy i zdecydował się wejść w interes jako jej strona, domniemuje się, że akceptuje on wszelkie prawa i obowiązki z niej wynikające. Trudno uwierzyć, żeby w tych nieszczęsnych umowach opcyjnych zostało cokolwiek przemilczane, gdyż mogłoby to skompromitować same banki.
Spinając klamrą ten krótki wywód, powróćmy do zakusów ministra gospodarki. Przypuśćmy, że te opcje zostają unieważnione, ku wielkiej radości kilku tysięcy pogrążonych firm. Wybucha radość, spółki giełdowe, których to dotyczy drożeją nagle o kilkaset procent, dając szybkie zyski akcjonariuszom. Miejsca pracy zostają uratowane, powraca spokój.
Jest to jednak złudny krajobraz szczęśliwości. Trzeba sobie zadać pytanie, jaka byłaby cena takiej operacji? Gigantyczna, wręcz niemierzalna, Panie Ministrze Gospodarki. Tworząc taki precedens można uruchomić katastrofalną lawinę patologicznych roszczeń, rozlewających się na wszystkie sfery działalności gospodarczej i finansowej, grzebiących sens istnienia wolnego rynku. Powstałaby mianowicie ustawowo umocowana furtka do żądania kasacji wszelakich bilateralnych umów przez tych wszystkich, którzy źle obstawili cokolwiek.
I tak, z nutą ironii można wyobrazić sobie, jak ten absurd rodzi najdziwniejsze, wielotorowe konsekwencje. Oto gracz posiadający krótkie kontrakty terminowe na indeks WIG20 domaga się unieważnienia ich gdy tylko nadejdzie hossa, która go przetrzepie po portfelu. Cała rzesza rodzin misternie zwabionych kredytami we frankach szwajcarskich po cenie bliskiej 2 zł szturmuje banki, żądając usztywnienia przelicznika przez cały czas trwania kredytu na poziomie 2 zł. Niedoszli milionerzy oskarżają Totalizator Sportowy o znikome prawdopodobieństwo wygranej, domagając się zwrotu pieniędzy za nabyty nietrafiony los. Zamarza wszelka działalność międzybankowa, bo każdy się boi, że druga strona podważy warunki dowolnej zawartej transakcji terminowej. Ginie wymiana handlowa i wszelka kontraktacja dostaw produktów. Nikt nikomu nie ufa i ustaje jakikolwiek obrót gospodarczy.
Taki opcyjny relatywizm grozi pożogą i totalnym paraliżem, tym bardziej, że sygnały te dochodzą ze strony najwyższych rangą urzędników państwowych. Mleko zostało rozlane. Czas przetrawić te straty, zostawiając to wszystko rynkowi. I czas wreszcie zacząć inwestować w edukację biznesową od zupełnych podstaw, bo w przeciwnym razie staniemy się jako kraj jednym wielkim, antyrynkowym i pozbawionym wiarygodności PGR-em, wtedy już faktycznie z euro po 7 albo i 10 złotych.
Bartosz Stawiarski
WEALTH SOLUTIONS
Źródło: Wealth Solutions