Porzucili dotychczasowe życie w Szczecinie i zaszyli się w górach. Zamiast budować od podstaw, przenieśli spod Rzeszowa podupadający dom z bali. Jagoda i Maciek mieszkają na 700 m n.p.m., w Chacie Magoda z widokiem na najwyższy szczyt Bieszczad. W rozmowie z Bankier.pl opowiadają jak tworzył się dom, który przez sześć lat dał schronienie tysiącom turystów.
Malwina Wrotniak, Bankier.pl: Nie pochodzi Pani z gór, lecz ze Szczecina. Co to za pomysł, żeby przenieść się w Bieszczady?
Jagoda Miłoszewicz: Na wstępie powiem, że decyzja o przeniesieniu w góry podjęta była świadomie, przez dwójkę dorosłych ludzi.
Przez całe „poprzednie” życie byłam mieszkanką miasta (do dziś mentalnie bardzo z miasta jestem). Czerpałam ze wszystkiego, co tylko miasto dać może – zawodowo związana byłam z teatrem, różnymi instytucjami, prowadziłam firmy. Życie wiodłam szybkie i stres towarzyszył mi każdego dnia. Zmęczyło mnie to, powierzchowne, pośpieszne relacje z ludźmi, brak autentyczności i szczerości, wczesnokapitalistyczna drapieżność – rozczarowały. Po prostu dojrzałam do zmiany.
W góry ciągnęłam w każdej wolnej chwili, zawsze. Tam nabierałam dystansu do siebie i mojej rzeczywistości. Do szczęścia potrzebuję gór, a szczęśliwym chce być każdy człowiek. Bieszczady – bo nie są przeludnione, tu na kilometrze kwadratowym mieszkają 4 osoby.
Jak wiele historii podobnych do swojej zna Pani z sąsiedztwa?
Bieszczady są modne, obecnie ziemię tutaj wykupują wyłącznie „ludzie z miasta”. Osobiście znamy wielu podobnych do nas, dwukrotnie zdarzyło się, że nasi goście podczas pobytu u nas postanowili zrobić to samo, co my. Jedni z nich są już po pierwszym sezonie.
Sama znam niejedną osobę, która z chęcią uczyniłaby podobny krok. Większość jednak nigdy tego nie zrobi, z powodów czysto prozaicznych – z czegoś trzeba żyć. Czy stworzenie domu dla turystów było z góry przyjętym warunkiem osiedlenia się w górach?
Tak, trzeba z czegoś żyć. Musieliśmy wziąć pod uwagę nasze umiejętności, predyspozycje, wiedzę. Wyszło nam, że gospodarstwo agroturystyczne to jest to, czego chcemy. Jednak to nie jest lekki kawałek chleba.
W efekcie podjętej decyzji są dziś Państwo właścicielami dwóch sąsiadujących ze sobą domów w Lutowiskach. Co ciekawe, jeden z nich został przywieziony spod Rzeszowa…
Pierwszego dnia w Bieszczadach poznaliśmy człowieka, który ratuje stare, drewniane domy przed zagładą. Kiedy powiedzieliśmy mu jakiego domu szukamy – on już miał dla nas gotową propozycję.
I z tego, co wiem, nie byli Państwo pierwszymi, którzy z takiej porady skorzystali. Liczba odratowanych góralskich chat jest podobno całkiem pokaźna. Dokąd je pozabierano?
Wiem tylko, że jest ich już ponad setka. Większość została przeniesiona w Bieszczady.
Rozłożyli Państwo więc dom na części pierwsze, przewieźli je i w Lutowiskach złożyli na nowo. Na ile udało się zachować pierwotny charakter domu, bo wiem, że chcieli Państwo odtworzyć go możliwie precyzyjnie?
Zachowanie oryginalnego stylu domu wynika z szacunku dla krainy, która nas przygarnęła, jej historii i tradycji. Chcieliśmy się wtopić w krajobraz, a nie wyróżnić… chociaż uroda domu ewidentnie się wyróżnia, ale to inny temat.
To Państwa prywatna filozofia czy podejście typowe dla większości budujących domy w Bieszczadach?
Budownictwo w Bieszczadach to ogromny problem. Niestety każdy buduje „jak czuje”, bez świadomości, że swym domem psuje krajobraz. Mnożą się realizacje przedziwnych tworów architektonicznych, bez związku z tradycyjnym budownictwem. Bolejemy nad tym, przekonujemy kogo się da, mamy jednak demokrację – połączona z niską świadomością stylu, skutkuje fatalnie.
Pomijając cały urok Magody, jak zwiecie swój dom, czy dziś ponownie podjęlibyście się przeniesienia istniejącego domu, zamiast stworzenia nowego bytu od podstaw?
To była dobra decyzja. Nie wiem, co zrobilibyśmy dzisiaj – pewnie nie udałaby się przeprowadzka, bo nie byłoby nas stać na kupno ziemi – przez te kilka lat ceny ziemi wzrosły dziesięciokrotnie.
Oczywiście całe przedsięwzięcie kosztowało masę wysiłku. Przede wszystkim zdani byliśmy na własne siły, nie ma w regionie wyspecjalizowanych firm, które się tym zajmują. Każdy etap niósł za sobą niespodzianki i wyzwania.
Z jakimi formalnościami należało się zmierzyć, żeby dokonać transferu wymarzonej nieruchomości z jednego miejsca w drugie?
Przy przenosinach domu formalności wyglądają identycznie, jak przy stawianiu nowego domu. Konieczny jest projekt, pozwolenie na budowę itd.
Nie pomylę się chyba bardzo, jeśli koniec przenosin uznam ledwie początkiem całej przygody z przystosowaniem Magody „do życia”. Na ile niewdzięczne jest wznoszenie nieruchomości w Bieszczadach?
Przede wszystkim – jest daleko do sklepów budowlanych. Materiały budowlane i wykończeniowe trzeba przywieźć samemu z bardzo daleka – na początku jeździliśmy aż do Krakowa po elementy wyposażenia, potem otwarto Castoramę w Rzeszowie – mieliśmy nieco bliżej. Koszty transportu ogromnie podrażają koszt finalny budowy.
Sprzyjających warunków, oprócz pięknych bieszczadzkich krajobrazów, nie zauważyliśmy.
Dom z założenia miał powstać siłą własnych rąk. Wyobrażam sobie jednak, że konsultacje z pewnymi specjalistami w całym procesie przenoszenia domu były niezbędne?
Do odbioru domu niezbędny jest na przykład elektryk z uprawnieniami… w tym zakresie oczywiście potrzebowaliśmy specjalistów, w dużym procencie ich rola kończyła się na przystawieniu pieczątki, większość prac Maciek wykonywał sam. Na szczęście jest bardzo pojętny i nie miał kłopotów z wykonywaniem wielu prac po raz pierwszy w życiu.
Podkreśla Pani, że wiele ze sprzętów zaadaptowanych do domu to podarunki albo poddane rewitalizacji starocie, wyszperane w najróżniejszych miejscach. To wartość sentymentalna, ale przecież i cenne oszczędności. Na czym za to absolutnie nie warto jednak oszczędzać?
Przy budowie domu chyba na niczym nie należy oszczędzać. Wysoka jakość daje gwarancję trwałości. Tam, gdzie z przyczyn finansowych „oszczędzaliśmy” – teraz miewamy problemy.
A który wydatek związany z budową domu okazał się najbardziej obciążający dla budżetu?
Z pewnością najdroższy był dach na bojkowskiej chacie. Położyliśmy gont wykonywany ręcznie. Efekt jest niesamowity – dach wygląda pięknie i jest bardzo trwały, ale pochłonął ogromne kwoty.
Dom powstawał przede wszystkim w drewnie. Czy przy innej lokalizacji domu, poza górami i z prawdopodobnie trudniejszym dostępem do drewna, koszty budowy byłyby znacznie wyższe?
Łatwy dostęp do drewna w Bieszczadach jest kolejnym mitem, z jakim musieliśmy się skonfrontować. Właśnie odpowiednie drewno było tu zawsze największym naszym problemem. Odpowiednie, czyli dobre gatunkowo, wysezonowane, suche. Znamy człowieka, który budując tu drewniany dom – drewno sprowadzał ze Śląska – wyszło mu taniej.
Wkrótce po przeniesieniu chaty do Lutowisk, ruszyli Państwo do odnowienia drugiego, stojącego w sąsiedztwie domu – bojkowskiej chaty. Zanosi się na całe osiedle, budowanie domu to taka karma czy może z góry było wiadomo, że oba domy powinny tworzyć tandem?
To wyłącznie konsekwencja. Bojkowska chata nieomal sama „wpadła nam w ręce”. Grzechem byłoby pozwolić na jej zniszczenie. Podjęliśmy zatem trud ratowania jej, posiłkując się kredytem. Teraz musi „sobą” ten kredyt spłacić. Satysfakcja i duma z jej obecnej urody to sprawa wtórna.
Bojkowska na ukończeniu, lecz to chyba bynajmniej nie oznacza końca pracy. Wątpię, czy uda mi się namówić Panią na chwilę narzekania, ale proszę powiedzieć – na ile przesadzone są pogłoski o tym, że prowadzić dom w górach trudniej, niż niżej?
Nie wiem, jak się prowadzi taki dom na nizinach – ten jest naszym pierwszym. Dla mnie dużym problemem jest zaopatrzenie. Wiejski sklep oferuje bardzo wąską ofertę. Gotowanie posiłków, które będą smaczne, zróżnicowane, zdrowe codziennie przez cały rok dla większej ilości osób to prawdziwe wyzwanie logistyczne. Umiejętność zarządzania firmą wyniesiona z poprzedniego życia bardzo się tu przydaje.
Ale najbardziej uciążliwy w codziennej pracy jest brak chętnych do pracy. Z konieczności pracujemy i robimy wszystko sami, bo nie znaleźliśmy (pomimo kilkuletnich intensywnych poszukiwań) chętnych do pracy. Ludziom bardziej opłaca się korzystać z przeróżnych zasiłków i pomocy państwa, niż pracować. To ogromny problem bieszczadzkiej wsi. Pomimo zmęczenia, jesteśmy jednak tutaj ogromnie szczęśliwi i nie chcielibyśmy tego życia zamienić na inne.
Rozmawiała Malwina Wrotniak, Bankier.pl
Źródło: Bankier.pl