„Kto flirtuje z inflacją, zostanie przez nią poślubiony” – tak przed laty zwykł mawiać Otmar Emminger, który pod koniec lat siedemdziesiątych – ubiegłego stulecia – kierował pracami niemieckiego Bundesbanku. Słowa te zdecydowanie pasują do sytuacji, jaką od dłuższego okresu czasu mamy okazję obserwować w Polsce. Dotyczy ona – rzecz jasna – wciąż rosnącego wskaźnika inflacji, który w kwietniu br. osiągnął wartość 4 proc. (r/r).
Co to oznacza w praktyce? Przede wszystkim to, że coraz więcej musimy płacić za wszelkiego rodzaju dobra i usługi, że siła nabywcza naszej waluty spada, że kredyt jest dla nas coraz droższy, że polski eksport staje się mniej opłacalny i konkurencyjny zarazem. Co gorsza, wszystko wskazuje też na to, że na owych 4 proc. się nie skończy i na koniec roku możemy spodziewać się inflacji bliskiej 5 proc. Natomiast eksperci z Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju kreślą wręcz kasandryczną wizję dla naszej gospodarki, twierdząc, że na koniec roku zanotuje ona wzrost wskaźnika inflacji na poziomie blisko 5,5 proc., a w roku 2009 może on osiągnąć wartość nawet 8,4 proc.
Ciężko dziś jednak – przy tak szybko zmieniającej się rzeczywistości – przewidzieć czy taki scenariusz ma szansę się urzeczywistnić. No chyba, że dalsze działania rządu będą wyglądały tak, jak ma to miejsce w chwili obecnej. Rząd bowiem w zbyt małym stopniu przejmuję się chyba tym, że rośnie inflacja, skoro jego działania są dziś ukierunkowane na jej wzrost, aniżeli jej obniżenie. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że z jednej strony władze rządowe zapowiadają zdecydowaną walkę z inflacją, a z drugiej strony godzą się na kolejne podwyżki płac w tzw. budżetówce. W ten sposób przyczyniają się tylko do nakręcania spirali inflacyjnej, która może niebawem okazać się zgubna dla naszej gospodarki.
Polski problem z inflacją staje się jeszcze bardziej absorbujący, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż stanowi ona dla nas jedno z kryteriów zbieżności na drodze do strefy euro. Trzeba to sobie dziś wyraźnie powiedzieć, że z takim poziomem inflacji, z jakim dziś mamy do czynienia w naszym kraju, nie ma nawet co marzyć o rychłym przystąpieniu do strefy euro. Polskie władze wyraźnie przespały moment, w którym inflacja zaczęła się – niemal samoistnie – napędzać. Później, gdy się już się zorientowano, że może ona znacznie przewyższyć cel inflacyjny, było już za późno. Wprawdzie RPP zaczęła podnosić stopy procentowe, a rząd obniżać – dość nieporadnie – deficyt budżetowy, ale na to wszystko – zdaniem wielu ekonomistów – było zdecydowanie za późno. Pomimo tego, minister Rostowski uspokaja i twierdzi zarazem, że inflacja nie stanowi dla nas jakiegoś większego zagrożenia i Polska na pewno będzie w stanie sobie z nią poradzić przed przyjęciem euro. Należy jednak mieć świadomość tego, że Polska musi (czy jej się to podoba czy nie) poradzić sobie z inflacją, w przeciwnym bowiem razie nie będzie nawet mowy na temat naszego uczestnictwa w strefie euro. Tutaj dla przykładu można posłużyć się przypadkiem Litwy, która w 2007 roku miała przyjąć euro. Jednak tak się nie stało. Uzasadniając odmowę dopuszczenia Litwy do Eurolandu Komisja Europejska przyznała, że kraj ten spełnił wszystkie warunki przyjęcia wspólnej waluty poza ograniczeniem inflacji, która w tamtym okresie czasu wyniosła 2,6 proc. i tym samym przewyższała o 0,1 punktu procentowego limit zawarty w tzw. kryteriach z Maastricht. Polska zatem musi uzyskać pozytywną ocenę KE na temat poziomu wskaźnika inflacji, innej alternatywy bowiem nie ma. Liczenie zatem z jej strony na jakąkolwiek przychylność przedstawicieli Komisji w tym względzie, byłoby daleko idącym nieporozumieniem.