Powszechna nerwowość narastająca proporcjonalnie do styczniowych spadków osiągnęła swą masę krytyczną we wtorek, 22 stycznia br. To wtedy Prezes Giełdy Papierów Wartościowych Ludwik Sobolewski w wywiadzie radiowym silnie uderzył w społeczność analityków, zarzucając im nieodpowiedzialność w wypowiedziach i zapowiadając zainteresowanie tą sprawą Komisji Nadzoru Finansowego. Szef rodzimej giełdy poddał ostrej krytyce epatowanie ze strony komentatorów słowami „kryzys”, „recesja”, „załamanie” itp. Jak zapowiedział, tak też uczynił, wystosowując list. Tyle, że Komisja zwróciła uwagę na panującą w Polsce wolność słowa, a w ramach takowej mieści się przedstawianie opinii o przyszłej koniunkturze (wypowiedź rzecznika KNF Łukasza Dajnowicza na podst. The Wall Street Journal Polska, 26-27 stycznia 2008).
Jak zwykle w takich sytuacjach społeczeństwo podzieliło się na dwa klarowne obozy. Przeważająca liczebnie populacja inwestorów indywidualnych (zwłaszcza tych świeżo upieczonych, z co najwyżej rocznym stażem i siłą rzeczy liczących straty) rozpaliła fora dyskusyjne stając murem za Prezesem i jeszcze „dokładając” swoje trzy grosze krytyki pod adresem rzeszy analityków. Wzięci na celownik sami zainteresowani oraz osoby związane z branżą finansową poczuli się dotknięci tak zdecydowanym oskarżeniem i ostro zaprotestowali. Tym bardziej, że takich mocnych słów użył prezes giełdy aspirującej do finansowego centrum Europy Środkowej.
Pozbawiona emocji i poparta retrospekcją analiza zdaje się wskazywać na rozłożenie racji po obu stronach. Spróbujmy je naświetlić, zaczynając od obozu Prezesa GPW popieranego przez liczną zbiorowość inwestorów indywidualnych.
Racje Prezesa i inwestorów
Rzeczywiście, patrząc na nagłówki gazet i serwisów prezentowanych na poczytnych portalach z ostatnich kilkunastu dni, giełdowa Polska lamentem, rozpaczą i katastrofą stoi. Mnożą się przepowiednie pogłębienia przecen, a słowa „kryzys”, „recesja” i „krach” tak jak przez kilka lat leżakowały zapomniane, tak obecnie są niezbyt adekwatnie do sytuacji nadużywane. Dziwi to tym bardziej, że trend spadkowy na większości giełd rozpoczął się nie później niż w listopadzie (w wielu przypadkach już podczas letnich wakacji), a do ubiegłego tygodnia polskie indeksy zdążyły zjechać o ponad 30 proc. od szczytów. Tymczasem kasandryczne opinie umasowiły się dopiero bardzo niedawno, doprowadzając do kulminacji panicznych umorzeń funduszy i wyprzedaży akcji przez graczy detalicznych.
Powstaje więc pytanie: gdzie była większość specjalistów, samozwańczych doradców finansowych, tudzież ekspertów i analityków przez większość 2007 r.? Dlaczego nie pokuszono się o obiektywne uwypuklenie narastających zagrożeń w obliczu skrajnie przewartościowanych wycen giełdowych? Czyżby nagle tak duży wycinek środowiska utracił kompetencje i wyczucie rynku, czy też wygodniej było pisać niejako „na zamówienie”, przekonując o nieuchronności dalszych wzrostów? Nieliczne sceptyczne i ostrzegawcze głosy zginęły w tłumie, a u schyłku wiosny ubr. działania szerokiego kręgu tzw. „specjalistów” działających w branży finansowej przeobraziły się w bezpardonową i prymitywną akwizycję, by nie rzec: nagonkę. Postanowiono grzać tę niezdrową atmosferę w celu pozyskania jak największej gotówki od inwestorów nieświadomych ryzyka porażki. Telefoniczne nagabywania zwykłych obywateli mających choćby kilka tysięcy oszczędności na lokatach terminowych, by skusili się na „wielkie zyski” z TFI stały się smutną codziennością. W dzisiejszym krajobrazie po bitwie takie praktyki są coraz częściej ujawniane w mediach, które dotarły do pechowych inwestorów celem zasięgnięcia informacji z pierwszej ręki.
Spekulacyjny balon w segmencie MiŚ napuchł do gigantycznych rozmiarów i jego dramatyczny koniec był tylko kwestią czasu. Trzy fale gwałtownej wyprzedaży zwłaszcza małych i średnich spółek sprowadziły na ziemię wszystkich zwiedzionych u schyłku hossy tendencyjnymi reklamami obiecującymi krociowe zyski z funduszy inwestycyjnych. Straty tych, którzy „zgasili światło” latem ubr. dochodzą do 30 proc. i o ich całkowitym odrobieniu w tym lub następnym roku mogą pomarzyć.
Bolesne doświadczenie bessy na własnej skórze zrodziło masową frustrację, a wspomniana niedawna wypowiedź prezesa GPW podsyciła polowanie na winnych.
Choć taki głos Ludwika Sobolewskiego może się wydać w świetle kilku faktów (o czym poniżej) mocno dyskusyjny, to jednak zawiera gorzkie ziarno prawdy. Istotnie, nagły przypływ pesymizmu wśród analityków akurat teraz, gdy sektor MiŚ potaniał o ok. 50 proc., a WIG20 schudł do 23 stycznia br. o jedną trzecią swej rekordowej wartości, jest co najmniej podejrzany. Każdy „doradca”, „specjalista”, itp. chce zabłysnąć roztaczaniem wizji dalszej głębokiej bessy. Prześciganie się w kreśleniu złych prognoz przez wielu ludzi uznawanych za ekspertów mocno podważa ich wiarygodność. Podważa po raz kolejny w niedługim odstępie czasu, gdyż ledwie pół roku wcześniej często te same osoby brały udział w niezdrowej nagonce, nie potrafiąc (nie chcąc?) wówczas racjonalnie ostrzec rzeszy inwestorów przed ryzykiem załamania cen. Odrobina empatii wystarczy, by przychylić się do podejrzeń o manipulację.
Rzeczywiście etyka i poprawne normy działania polskiego rynku kapitałowego zostały usunięte w cień przez wiele osób, które – nie oszukujmy się – okazały się zwykłymi akwizytorami podmiotów korzystających materialnie na rozpalaniu emocji, a kompetencje tych osób są często wątpliwe. Ów narosły „brud” nieodpowiedzialności pod tym względem cofnął naszą giełdę w rozwoju do pierwszej manii i załamania z lat 1993/94, przy czym obecnie dotyczy nieporównywalnie większego kręgu ludzi.
Dalece dyskusyjne są również bezkarne „poczynania” niektórych zagranicznych instytucji finansowych, zaangażowanych w wydawanie rekomendacji brokerskich. Z perspektywy lat widać, że część tych podmiotów ma tę dziwną przypadłość, że wydaje masowe rekomendacje kupna akcji w pobliżu giełdowych szczytów (podnosząc przy tym ceny docelowe), natomiast blisko dołków nagle doznają olśnienia i zalecają sprzedaż walorów (obniżając ceny docelowe). Osobną sprawą pozostaje upublicznianie tych zaleceń dopiero po kilku dniach, gdy analizowane akcje zdążą już wykonać tajemniczy ruch cenowy zgodny z kierunkiem rekomendacji. Takie działania wedle zbiorowej opinii inwestorów indywidualnych również trącą manipulacją – wystarczy pobieżna analiza wpisów na forach internetowych. I z tym trzeba coś zrobić, gdyż gra rzeczywiście jest nierówna.
Marnym pocieszeniem jest fakt, że polski rynek nie jest w tym osamotniony – wystarczy wspomnieć totalną kompromitację agencji ratingowych, które nadały papierom (bez)wartościowym z klasy subprime najwyższe ratingi, za co rynki finansowe płacą teraz rachunki wyrażone w sekach miliardów dolarów.
Rynek poprzez dotkliwe spadkowe fale w znacznej mierze oczyścił się z tych, którzy postanowili uciąć pęczniejące straty. Jednak jest to dopiero oczyszczenie jednostronne, gdyż należy także doprowadzić do oczyszczenia go z naganiaczy skrywających się nierzadko za szyldami marek rozpoznawanych w branży finansowej. Ucięcie z urzędu latem ubr. procederu publikacji nieuczciwych reklam TFI to dobry krok w tym kierunku. Należy wykonać dużo pracy, by w mediach wyeksponować opinie i prognozy ekspertów z ośrodków niezależnych i bezstronnych.
Racje analityków i brak racji Prezesa
Przejdźmy do argumentów drugiej strony. Bezsprzecznie istotną rolę gra tutaj podniesiona przez KNF wolność wypowiedzi. Dopóki analizy i prognozy nikogo nie urażają ad personam, dopóty mają prawo być formułowane i publikowane. W żadnym momencie nie jest tak, że wszyscy jak jeden mąż przedstawiają identyczne scenariusze. Mimo dużej pokusy stosowania odpowiedzialności zbiorowej wobec ogółu analityków (jest to wygodne i daje komfort psychiczny) należy ich różnicować pod kątem historycznej trafności przedstawianych prognoz. Tak jak nie każdy brał udział w nieodpowiedzialnym pompowaniu balonu spekulacyjnego, tak samo nie każdy przyłączył się do alarmistycznych tonów i kasandrycznych prognoz w chwili gdy sponiewierana giełda szukała lokalnych (może nawet kilkumiesięcznych?) dołków.
Można odnieść wrażenie, że Prezes GPW swoją wypowiedzią (mimo zawartych w niej i opisanych powyżej racji) mimowolnie zastosował taką odpowiedzialność zbiorową. Każdy może się pomylić i jest to naturalnie ludzką rzeczą. W tym kontekście należy przypomnieć, że Panu Ludwikowi Sobolewskiemu również zdarzyło się wcześniej być dość daleko od prawdy. Konkretnie, na samym początku 2007 r. wyraził on stanowczą opinię, jakoby polską giełdę czekało przynajmniej kilka lat hossy. Tymczasem hossa już trwała od całych czterech lat i mając na uwagę jedynie specyfikę cykli gospodarczych należało ten osąd uznać za niebezpiecznie odważny. Takie zapewnienia brzmiące z ust Prezesa GPW mogły uśpić czujność wielu inwestorów, co w zbiorowej świadomości dodatkowo zmarginalizowało czynnik ryzyka związanego z zakupami akcji odrywających się od fundamentów.
Z perspektywy 13 miesięcy trudno nie podważyć prawdziwości tamtej wypowiedzi: główne polskie indeksy znajdują się obecnie niżej niż wówczas. To raczej nie jest objaw hossy. Nietrafne okazały się również późniejsze zapewnienia Prezesa, jakoby spadkowe fale były zwykłymi korektami, po których rynek powróci do wzrostów i odrobi straty. Np. 18 sierpnia 2007 roku w I Programie Polskiego Radia Prezes GPW zapewniał, że obserwowane w tamtym okresie spadki to tylko sytuacja przejściowa. Obecnemu Prezesowi nie tylko w sukurs nie przychodzi uparty brak hossy, ale i niedawna wypowiedź jego poprzednika, byłego Prezesa GPW, Wiesława Rozłuckiego: „Bessa rzeczywiście jest. Natomiast nie ma recesji. I mam nadzieję, że nie będzie” (23 stycznia 2008, Radio Tok FM).
Są sytuacje, w których używanie eufemizmów na dłuższą metę może poczynić więcej szkód niż pożytku i to jest właśnie jedna z takich sytuacji. Jako przykład niech posłużą stojące na krawędzi recesji Stany Zjednoczone. Nie byłoby tak brzemiennego w skutki defektu stycznia i serii dramatycznych wydarzeń, gdyby zamiast zżymania się i używania słów nieadekwatnych do powagi problemu przynajmniej od półtora roku nazywano rzeczy po imieniu oraz zawczasu podjęto działania naprawcze.
Podsumowanie
Emocje często były, są i będą jednym z najgorszych doradców inwestycyjnych. Zwłaszcza, gdy udzielają się one tłumom i podążają w jednym kierunku. To właśnie dlatego gra na emocjach za pomocą wypowiedzi części komentatorów rynku bywa często posunięciem ryzykownym, czasem nawet przekraczającym bariery etyczne, zwłaszcza gdy może prowadzić do konfliktu interesów. Wypowiedzi i prognozy muszą być tym bardziej odpowiedzialne i wyważone, im wyżej ich autor stoi w hierarchii mierzonej zajmowanym stanowiskiem.
Różnice poglądów wśród uczestników rynku są czymś naturalnym, gdyż gwarantują spotykanie się strony popytowej wierzącej we wzrosty ze stroną podażową oczekującą spadków. Jednak najmniejszą wartość powinny mieć chaotyczne, suche osądy wyrażone pod presją chwili lecz pozbawione racjonalnej argumentacji. Dlatego pośród zalewającego nas ze wszech stron gąszczu informacji, analiz i prognoz musimy sami dokonać selekcji i wartościowania tych opinii. Ten niełatwy wysiłek może być opłacalny, gdyż wyrobienie sobie na tej drodze własnego poglądu na rynek powinno zwiększyć skuteczność inwestycji. Wszystkie strony rynku powinny minimalizować poziom emocji, jednocześnie nie biorąc dla własnej wygody czasowego zwolnienia od odpowiedzialności.