Z czasem, od południa, osuwać się też zaczęły indeksy, a przed publikacją danych makro były już na solidnych minusach. Nie było nawet jasne, czy to spadające kontrakty na amerykańskie indeksy ściągają Europę do dołu, czy jest odwrotnie. Pojawiła się teoria, zgodnie z którą to umacniający się jen dał sygnał do wyprzedaży. Rzeczywiście japońska waluta szybko się od południa wzmacniała. Mocniejszy jen utrudnia lub wręcz uniemożliwi stosowanie carry trade, czyli pożyczania jenów po to, żeby kupować akcje, surowce i inne wehikuły inwestycyjne. Mógł to być pretekst, bo raczej nie powód, który sprawował graczy do sprzedaży akcji. Wyprzedaż była coraz szybsza i widać było gołym okiem, że mamy do czynienia z paniką. Udało się ja opanować po pierwszym zestawie danych z USA, ale indeksy jednak nie zawróciły, a po otwarciu w USA spadały już bez żadnych oporów. Koniec sesji był dużo lepszy – indeksy spadły po około 1 procent.
Początek sesji w USA mógł przestraszyć każdego inwestora. Już po kilku minutach od otwarcia spadki sięgały prawie 2 procent, a NASDAQ spadał jeszcze mocniej. Widać było, że strach zagościł na rynku, bo żadnego bezpośredniego powodu przeceny nie było. Nie można tez wykluczyć, że banki zamykały pozycje tych inwestorów, którzy nie uzupełnili depozytów. To zawsze zwiększa skalę spadków. Jeśli tak rozpoczyna się sesja to są wtedy tylko dwie drogi: krach albo gwałtowny zwrot indeksów na północ. W tym przypadku rynek potrzebował niewielkiego, pozytywnego impulsu, żeby się odwrócić. Przecież nadzieje na dalsze wzrosty jeszcze nie wygasły, a wszyscy zapewniali, że nic złego się w gospodarce nie dzieje. Tym impulsem były dane makro.
Jednak pierwszy ich zestaw nie miał wielkiego wpływu na rynek. Bazowy indeks PCE (wskaźnik wydatków konsumpcyjnych bez paliw i żywności) wzrósł miesiąc do miesiąca mocniej niż prognozowano, ale rok do roku pozostał na poziomie 2,3 proc. Raport Challengera (o planowanych zwolnieniach) pokazał, że wzrosły one w lutym o jedną trzecią. Tygodniowy raport o ilości noworejestrowanych bezrobotnych też sygnalizował pogorszenie sytuacji na rynku pracy. Zaskoczeniem był raport o przychodach i wydatkach Amerykanów. Wydatki co prawda wzrosły jedynie nieznacznie mocniej niż oczekiwano, ale przychody wzrosły aż o jeden procent (prognozowano wzrost o 0,3 proc.). Wyższe przychody mogą zapowiadać rosnącą presję inflacyjną, ale pogorszenie sytuacji na rynku pracy ją zmniejsza. Tyle tylko, że te wysokie przychody wynikały z czynników jednorazowych (premie dla analityków z Wall Street, podwyżki dla budżetówki i rewaloryzacja świadczeń socjalnych). Bez nich przychody wzrosły umiarkowanie (0,4 proc.). Można więc powiedzieć, ze były to dane neutralne.
Druga partia danych była niejednoznaczna, ale gracze skupili się na raporcie instytutu ISM. Indeks tego instytutu dla sektora przemysłowego wzrósł z 49,3 pkt. (recesja) do 52,3 pkt. (powolny rozwój). W Stanach sektor przemysłowy to mniej niż 20 procent całej gospodarki, więc znaczenie tego indeksu jest coraz mniejsze, ale jednak pokazało, że na razie recesji w USA nie widać. Wiadomo, że odczyt ISM dla sektora usług będzie dużo lepszy (przyszły tydzień). To dało bykom paliwo do szybkiego odwrócenia indeksów. Co prawda kolejne dane były bardzo słabe, bo wydatki na konstrukcje budowlane spadały 10 miesiąc z rzędu, a ceny domów w 4. kwartale (raport Office of Federal Housing Enterprise Oversight) wzrosły tylko o 1,1 procenta (w poprzednim kwartale 7,2 proc.), ale tym się już nikt nie przejmował.
Indeksy szybko wróciły do poziomu zbliżonego do środowego zamknięcia i długo się blisko niego trzymały. W ostatniej godzinie sesji walka między bykami i niedźwiedziami była bardzo ostra. Prawie do końca nie było pewne, czy sesja zakończy się neutralnie, czy sporym spadkiem. Udało się wypracować zamknięcie prawie neutralne (mały spadek). Pozostałe rynki znowu były w cieniu giełd akcji. Dolar się wzmocnił, co było prawidłową reakcją na dane makro. Surowce zmieniły ceny nieznacznie. Ropa i miedź trochę zdrożała, a złoto staniało (mocniejszy dolar miał tu duży wpływ). Ruchy te nie miały jednak żadnego znaczenia prognostycznego.
Sesja w USA nie dała odpowiedzi na pytanie, czy to na chwilę koniec spadków. Jednak indeksy wyrysowały formację młota, która może (wręcz powinna) dzisiaj wywołać wzrosty. Jeśli to się nie stanie to poniedziałek może być bardzo trudny. Po sesji raporty kwartalne opublikowały między innymi Dell i Gap. Dell rozczarował, a Gap (mimo dużego spadku zysku) zadowolił inwestorów, bo zysk był wyższy od prognoz. Nie przypuszczam, żeby te raporty miały dzisiaj znaczenie dla graczy. Liczą się tylko nastroje, a te rano były zróżnicowane. Nadal spadał japoński indeks Nikkei, ale uspokoił się indeks w Szanghaju (w chwili pisania komentarza rósł o 0,3 proc.), ale widać było, że w każdej chwili może do spadków powrócić. W każdym razie wczoraj po sesji w USA nastroje najlepsze nie były, ale dzisiaj kontrakty na amerykańskie indeksy rano rosną sygnalizując, że świat (bo nie wiadomo czy śpiący teraz Amerykanie) czeka na odbicie w USA. Gdyby rzeczywiście nastąpiło to nie uważam jednak, że będzie zapowiadało powrót do hossy. Rynki są rozedrgane i byle impuls może znowu wywołać przecenę.
Dzisiaj w kalendarium jest już zapowiadanych publikacji. Można wręcz powiedzieć, że te raporty, które dotrą na rynek zostaną zlekceważone. Nie spodziewam się nawet drgnięcia kursów i indeksów po publikacji raportu o inflacji w cenach przemysłu (PPI) w strefie euro. Teoretycznie na rynek wpłynąć może opublikowanie przez Uniwersytet Michigan jego indeksu nastroju, ale bardzo wątpię, żeby tak się stało, bo jest to po pierwsze tylko weryfikacja danych z połowy miesiąca, a po drugie nawet jeśli nastroje były w lutym bardzo dobre, to spadki indeksów z pewnością je pogorszyły. Dla rynku akcji istotna może być publikacja raportu kwartalnego AIG (największego na świecie ubezpieczyciela).
GPW bardzo chce wzrostu
Na naszym rynku walutowym sytuacja uspokoiła się. Złoty od początku dnia wzmacniał się do obu głównych walut idąc za rosnącym kursem EUR/USD. Nawet, kiedy euro zaczęło na rynkach światowych tracić to nasza waluta nie reagowała. Jednak od południa, kiedy nastroje na giełdach akcji znacznie się pogorszyły, waluty całego naszego regionu zaczęły tracić do obu głównych walut. Nie miało to nic wspólnego z tym, co działo się z kursem EUR/USD – stabilizował się czekając na dane makro. Za to tłumaczenie słabości złotego zachowaniem wzmacniającego się do głównych walut jena miało sens. Im mniej możliwości uprawiania carry trade tym gorzej dla walut i akcji krajów rozwijających się. Jednak okazało się, że były to tylko nerwowe reakcje graczy. Po 16.00 nasza waluta zaczęła się wzmacniać, a koniec dnia przyniósł umocnienie złotego do euro i niewielką zmianę do dolara.
Dzisiaj dowiemy się dzisiaj ile oficjalnie wzrósł u nas w czwartym kwartale PKB. Jednak nieoficjalne dane zostały podane już dużo wcześniej i dawno są zdyskontowane. Wątpię, żeby nawet najlepszy wynik miał trwały wpływ na rynki. Gracze nadal będą wpatrywali się w kurs EUR/USD i USD/JPY (dolar/jen). Na razie nic w obrazie rynku się nie zmienia.
GPW w czwartek rano zareagowała na uspokojenie się sytuacji na rynkach europejskich wzrostem indeksów. Wyprzedanie techniczne rynku bardzo się do tego wzmocnienia przysłużyło. Niezbyt duży wpływ na zachowanie rynku miały opublikowane raporty kwartalne spółek. Na przykład bardzo zły wynik PKN Orlen nie doprowadził (na początku sesji) do spadku kursu. Dopiero wypowiedź dyrektora finansowego spółki kurs nieco obniżyły. Dowiedzieliśmy się, że planowane przestoje w rafineriach będą miały znaczący wpływ na wyniki spółki, a audyt może obniżyć zysk zeszłego roku nawet o 425 mln złotych ze względu na „trwałą utratę wartości” przez rafinerię Możejki. Spadki kursu PKN pociągnęły też w dół kurs akcji Lotosu. Jednak większy od prognoz zysk kwartalny pomagał akcjom PGNiG. Inwestorzy kupowali też te akcje dlatego, że spółka poinformowała o kupnie 15 procent udziałów w norweskim złożach ropy i gazu. Ten akurat powód do kupna akcji był co najmniej wątpliwy. Na razie oznacza to wydanie 360 mln USD (docelowo 600 mln USD), a ewentualne korzyści przyjdą za kilka lat i do tego wcale nie są takie pewne.
Mimo wzrostu indeksów widać było niepewność, a baza na kontraktach chwilami była ujemna. Właściwie od początku sesji indeksy zaczęły się osuwać, a po południu, kiedy indeksy w Eurolandzie przeszły na minusy, i u nas rynek zaczął wyglądać bardzo słabo. W końcu musiało to doprowadzić do dużego spadku. Po pierwszym zestawie danych z USA został on znacznie zredukowany, ale potem rynek znowu zaczął spadać. Widać było, że rynek jest jednym wielkim kłębkiem nerwów, a zakończenie sesji jest wielką niewiadomą. Tyle tylko, że widoczne też było, iż nasza giełda reaguje zdecydowanie bardziej spokojnie na to, co działo się na rynkach światowych niż inwestorzy w Niemczech czy Francji, gdzie spadki sięgały chwilami blisko 3 procent. Można było z tego wyciągnąć prosty wniosek: nasze fundusze nie wierzyły w to, że dojdzie do krachu na Wall Street. Gdyby uwierzyły to zobaczylibyśmy spadek bliski 10 procentom.
Z tego wniosek, że rynek szykuje się już do odbicia. Ono nastąpiłoby przecież już wczoraj, gdyby nie to, co stało się na rynkach światowych. Wszystko jest do takiego odbicia już przygotowane. Potrzebny jest tylko spokój na rynkach światowych, a jest duża szansa, że takie uspokojenie dzisiaj będziemy obserwowali. Przestrzegam jednak, że odbicie nie oznacza powrotu do hossy. Trzeba dać rynkom klika dni na uspokojenie i wyjaśnienie sytuacji.