W piątek późnym popołudniem Spiegel Online poinformował, iż greckie władze rozważają opcję opuszczenia strefy euro. Szybkie dementi Aten i Berlina tylko uwiarygodniło tę pogłoskę. Zwłaszcza że wieczorem faktycznie odbyło się niezapowiedziane spotkanie unijnych ministrów finansów.
Od kilku tygodni Grecja znów znajduje się pod ostrzałem rynków finansowych. Rosnące ryzyko bankructwa tego śródziemnomorskiego kraju sprawiło, że rentowność greckich obligacji 2-letnich sięgnęła zaporowego poziomu 25%. Czyli że inwestorzy są gotowi zapłacić tylko 60 eurocentów za każde euro greckiego długu. Znaczy to tyle, że zdaniem rynku wierzyciele Aten mogą liczyć na zwrot co najwyżej 60% pożyczonych pieniędzy.
Tymczasem grecki rząd konsekwentnie zaprzecza, jakoby zamierzał rozpocząć negocjacje z wierzycielami, choć zielone światło dla takiej operacji dali już przedstawiciele władz Francji i Niemiec. To właśnie banki z tych krajów są największymi (obok EBC) posiadaczami greckich obligacji. Analitycy agencji Standard & Poor’s szacują, że w przypadku restrukturyzacji greckiego długu wierzyciele otrzymają tylko 30-50% zainwestowanego kapitału.
Greckie zapewnienia o wypłacalności i odmowa ogłoszenia formalnego bankructwa (czyli restrukturyzacji długu) stały się całkowicie niewiarygodne po publikacji najnowszych danych o stanie finansów publicznych. Według Eurostatu na koniec 2010 roku dług publiczny Grecji wyniósł 328,6 miliardów euro, co stanowi 142% PKB. Tylko w zeszłym roku deficyt budżetowy Aten sięgnął 10,5% PKB, choć grecki rząd zobowiązał się do osiągnięcia relacji nie wyższej niż 7,4%.
Po publikacji tych danych stało się jasne, że Grecja nie zrealizuje obietnic złożonych rok temu Unii Europejskiej i Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Na rynkach finansowych znikły ostatnie wątpliwości co do wypłacalności Hellady. Wiadomo już, że długi Aten są niespłacalne. Greckie władze mają przed sobą dwa rozwiązania: rozpocząć rozmowy z wierzycielami na temat obniżenia zadłużenia lub jednostronnie ogłosić bankructwo. W tym drugim przypadku rozsądne byłoby wystąpienie ze strefy euro, co oczywiście dramatycznie pogłębiłoby recesję na Półwyspie Peloponeskim, ale zarazem przywróciłoby konkurencyjność gospodarki i umożliwiło odbudowę eksportu.
Już nawet europejscy politycy zdają sobie sprawę, że jedno z tych dwóch rozwiązań jest nieuniknione, a dalsza gra na czas staje się coraz trudniejsza. Mimo to na piątkowym, nadzwyczajnym szczycie zdecydowano się na tą ostatnią opcję. Oficjalna deklaracja mówi o zgodzie Eurogrupy na „przegląd” warunków pożyczki dla Grecji (chodzi o 110 mld euro). Nieoficjalnie mówi się, że podatnicy ze strefy euro pożyczą Grekom dodatkowe 30 mld euro i przedłużą okres spłaty o kolejne dwa lata.
Tyle że odwlekanie nieuchronnego w żaden sposób nie pomoże rozwiązać kryzysu strefy euro. Politycy jak ognia unikają rzeczywistych rozwiązań i boją się przyznać, że wspólna europejska waluta nie jest dla takich krajów jak Grecja. Oznaczałoby to fiasko wielkiego politycznego projektu, jakim jest Unia Ekonomiczno-Walutowa. Wyjście jednego lub kilku krajów ze strefy euro byłoby początkiem końca wspólnotowego pieniądza i rozpoczęciem procesu powrotu do walut narodowych lub podziału Eurolandu na dwie lub trzy strefy walutowe. Czas pokaże, jak długo racje stricte polityczne będą w stanie opierać się realiom ekonomicznym.
Źródło: PR News