W ubiegłą niedzielę ministrowie finansów państw strefy euro zobowiązali się pożyczyć Grecji do 30 miliardów euro, na wypadek gdyby rządowi w Atenach nie udało się uzyskać finansowania na rynku. Ta decyzja rodzi bardzo poważne konsekwencje nie tylko rynkowe, ale także polityczne i instytucjonalne.
Pierwsze wrażenie po niedzielnej decyzji jest fatalne. Otóż demokratycznie wybrane władze po raz kolejny uznały za priorytet ratowanie banków (które są głównymi wierzycielami Grecji i to one najwięcej straciłyby na bankructwie tego kraju) a rachunek wystawiły własnym obywatelom, nawet nie pytając ich o zdanie. 15 krajów Eurolandu przyjęło na siebie zobowiązanie rzędu 30 mld €, co daje niespełna 95 euro na każdego mieszkańca. Osobiście byłbym mocno niezadowolony, gdyby rząd Polski wyjął z mojej kieszeni równowartość 366 złotych, by finansować 13-ste i 14-ste pensje greckich urzędników. Bo przecież taki właśnie będzie ekonomiczny efekt poczynionych w Brukseli ustaleń.
Drugim irytującym faktem jest to, że mała i w sumie niewiele znacząca Grecja ma przemożny wpływ na kurs euro, które od początku roku straciło 5% względem dolara. Dla Niemców, Francuzów czy Holendrów oznacza to, że wskutek nieodpowiedzialności greckich polityków muszą więcej płacić za benzynę, wycieczki zagraniczne czy towary importowane z USA.
Ale jeszcze ważniejsze od kwestii finansowych mogą się okazać konsekwencje polityczne. Europejscy politycy uczynili bowiem precedens, w ramach którego obywatele państw unii monetarnej ponoszą odpowiedzialność za rozrzutność nie swoich rządów. Stąd już tylko krok do tzw. „harmonizacji fiskalnej”, czyli narzucenia krajom członkowskim jednolitych (czytaj: niemieckich) standardów podatkowych. Dla wielu Europejczyków oznaczałoby to po prostu podwyżkę podatków i pogorszenie sytuacji materialnej (spadek dochodów). A wszystko z powodu rozpasanych wydatków socjalnych w Grecji, na które mieszkańcy Holandii czy Finlandii nie mieli najmniejszego wpływu!
W ten oto sposób pani kanclerz Merkel i pan prezydent Sarkozy dostarczyli nam nowych argumentów przeciwko akcesji Polski do strefy euro. Ku Eurolandowi może nas pchać rząd, który dzięki unii monetarnej będzie mógł się dalej radośnie zadłużać (na niższy procent), sprzedając ludziom nowe partie kiełbasy wyborczej. Tyle że kosztem może być na przykład zrzutka na sfinansowanie dziury budżetowej Włoch czy Portugalii. I kolejne kilkaset (lub kilka tysięcy) euro wyciągniętych z naszych portfeli. Oczywiście w imię „solidarności europejskiej”, za którą nasi politycy tak gardłują.
Źródło: PR News