Niemal każda internetowa publikacja dotycząca kart bezstykowych spotyka się ze skrajnymi reakcjami komentatorów. Szczególnie aktywni są przeciwnicy tej technicznej nowinki, widzący w niej kolejny zamach na nasze pieniądze, niebezpieczny eksperyment i zaproszenie dla przestępców. Swoje trzy grosze dorzucają z reguły sprzedawcy różnego typu zabezpieczeń, mających blokować zbliżeniową funkcję plastików. Dlaczego wokół bezstykowych wynalazków kłębi się tyle emocji?
Karty płatnicze postrzegane są przez niektórych jako ucieleśnienie zła, czasami wręcz w dosłownym, religijnym znaczeniu. W opublikowanej niedawno książce „The End of Money” David Wolman opisuje swoje spotkanie z amerykańskim pastorem, autorem publikacji „Steps Toward the Mark of the Beast”. Duchowny stawia w niej tezę, że nadejście bezgotówkowego społeczeństwa to jedna z oznak zbliżającej się apokalipsy. Wizja zamkniętego systemu, w którym każdy ruch pieniądza jest kontrolowany, a ludzie posługują się „chipami” (być może wkrótce wszczepianymi pod skórę) by dokonywać zakupów przytaczana jest jako początek panowania na Ziemi Szatana.
Rodzimi przeciwnicy płatności bezgotówkowych nie sięgają w swoich porównaniach po tak ekstremalne tony, lecz prawdą jest, że zdematerializowany pieniądz spotyka się z daleko idącą nieufnością. W szczególny sposób tę nieufność odczuła dopiero przyjmująca się na naszym rynku nowość – karty bezstykowe. Niestety, spora w tym wina samych banków i organizacji płatniczych, które nie wykorzystują szansy, by skutecznie promować innowację. Innowację, która obecnie jako jedyna ma realną szansę nawiązać walkę ze wszechobecną gotówką.
Po pierwsze – bezpieczeństwo
Ilekroć spotykam się z doniesieniami o kolejnych udanych próbach „złamania” zabezpieczeń kart zbliżeniowych (jak np. w serwisie Niebezpiecznik.pl) z nadzieją czekam na wyraźną i wyczerpującą ripostę ze strony przedstawiciela organizacji płatniczej. Jednorazowa reakcja, taka jak oświadczenie opublikowane przez MasterCard w październiku 2011 r., nie załatwia sprawy. Każdy eksperyment i każde medialne wydarzenie, w którym kwestionuje się bezpieczeństwo kart powinien być traktowany jako PR-owy kryzys i spotykać się z odpowiedzią.
Za milczeniem organizacji kartowych i banków kryje się zapewne niechęć do nagłaśniania informacji, często wątpliwego zresztą pochodzenia. Moim zdaniem takie zachowanie przynosi jednak więcej szkody niż pożytku. Ignorując „sensacje” i nie decydując się na obecność na internetowych forach promotorzy zbliżeniowych płatności tracą możliwość dotarcia do, bądź co bądź, swoich klientów, często szczerze zaniepokojonych. Wyjaśniając techniczne zawiłości (chociażby wskazując na fakt, że karta zbliżeniowa w USA i w Polsce to niekoniecznie to samo) można nie tylko edukować rynek, ale również zdobyć zaufanie tych, którzy chcieliby wiedzieć więcej o kawałku plastiku, który noszą w portfelu.
Po drugie – nie na siłę
Drugi grzech, po grzechu informacyjnego zaniechania, obciąża raczej sumienia banków-wydawców. Wielu z nich promuje płatniczą innowację w sposób, który można byłoby obrazowo określić „wpychaniem do gardła”. Wyposażając wszystkie podstawowe karty w zbliżeniową funkcjonalność i nie pozwalając swoim klientom na jej wyłączenie poprawiają co prawda statystyki, ale odstraszają przy tym część potencjalnych użytkowników.
Aby nowy system osiągnął masę krytyczną potrzebne jest rozwijanie obu stron rynku – zarówno sieci akceptacji, jak i liczby posługujących się kartami klientów. Samo wepchnięcie zbliżeniówek do portfela klienteli nie spowoduje jednak, że przyrost wartości transakcji nabierze rozpędu. Ci, którzy przekonali się już, że płatność kartą jest wygodna nie potrzebują dodatkowych zachęt. Przekonywać trzeba właśnie malkontentów, ale perswazja to nie to samo co przymus. Jeśli ktoś nie chce płacić zbliżeniowo, to jego wybór. Powinien mieć możliwość wyłączenia tego typu transakcji, chociażby w imię spokojnego snu. Lepszy przecież klient, który używa karty w tradycyjny sposób niż taki, który zrezygnuje z niej w ogóle.
Początki zawsze są trudne
Rynek płatności zbliżeniowych rozwija się w Polsce dynamicznie i nic nie zwiastuje, żeby tendencja ta miała się wkrótce odwrócić. Innowacje zawsze napotykają na swojej drodze na przeszkody, a sam fakt, że mają przewagę nad poprzednimi rozwiązaniami nie wystarczy, by były powszechnie akceptowane. Byłoby szkoda, gdyby do kart bezstykowych przylgnęła łatka produktu „podejrzanego”, bo wpychanego na siłę i obrastającego mitami o „zbliżeniowych kieszonkowych rabusiach”. Znana z showbiznesu zasada „nieważne co o nas mówią, ważne żeby mówili” nie sprawdzi się niestety na rynku, gdzie liczy się bezpieczeństwo i zaufanie.
Źródło: PR News